Ośmiogodzinny dzień pracy zawdzięczamy rewolucji przemysłowej, a przede wszystkim Henry-emu Fordowi, który jako pierwszy zdecydował się na prowadzenie 5-dniowego i 40-godzinnego tygodnia pracy. Od tego czasu minęło 100 lat, rynek pracy zmienił się diametralnie, ale wyznaczone wtedy godziny pracy w przypadku większości zawodów nie uległy zmianie. - Ośmiogodzinny dzień pracy wprowadzono sto lat temu i po tych stu latach pracujemy inaczej. Po naszych ulicach nie jeżdżą już dorożki, nie ma też potrzeby pracy fizycznej, ponieważ mamy mechanizację i robotyzację. Usprawniliśmy też proces pracy i dzięki rozwojowi techniki sprawiliśmy, że jesteśmy w stanie pracować efektywniej, wydajniej i szybciej, w związku z tym nie ma już potrzeby, żebyśmy pracowali tak długo - tak Marcelina Zawisza z Partii Razem tłumaczy pomysł swojego ugrupowania na wprowadzenie 35-godzinnego tygodnia pracy.
Marcelina Zawisza podkreśla, że rozwiązanie Partii Razem wpisuje się w światowy (a przynajmniej europejski) trend obniżki czasu pracy. - Nie tylko w Polsce toczy się debata na temat skrócenia czasu pracy. Już w dwutysięcznym roku skrócono czas pracy we Francji do siedmiu godzin, w krajach skandynawskich od lat testuje się różne rozwiązania, wprowadzając nawet pięcio- czy sześciogodzinny dzień pracy - zaznacza Zawisza. Faktycznie, dzień pracy został kodeksowo obniżony jeszcze w Irlandii do 39 godzin tygodniowo, we Włoszech - do 38 i Danii - do 37.
W większości państw UE nadal jednak obowiązuje tradycyjna, ośmiogodzinna dniówka, która w praktyce jest rzadko przestrzegana. Jak wynika z najnowszych danych Eurostatu, pracownik zatrudniony na pełny etat w Unii Europejskiej pracuje średnio 40,3 godzin tygodniowo w zwykłym tygodniu pracy. Wśród państw członkowskich Wspólnoty najbardziej zapracowani są Brytyjczycy, spędzający w firmie 42,3 godziny tygodniowo. Kolejni są pracownicy na Cyprze (41,7), w Austrii (41,4), w Grecji (41,2), oraz w Polsce i Portugalii (po 41,1 godzin). Najmniej pracują Duńczycy - ich tydzień roboczy wynosi zaledwie 37,8 godzin.
Jak zwiększyć produktywność pracy
Polacy znajdują się więc w czołówce najbardziej zapracowanych narodów w UE, niestety nie dorównują innym państwom pod względem produktywności pracy. Jak policzyła brytyjska firma Expert Monitor, najbardziej wydajne narody, wypracowujące największą wartość PKB w ciągu godziny, to pracownicy Luksemburga (51,80 funta), Norwegii (39,72 funta), Szwajcarii (37,89 funta) czy Danii (28.87 funta). Duża produktywność cechuje więc przede wszystkim kraje skandynawskie, które chętnie eksperymentują z coraz krótszym czasem pracy także na poziomie poszczególnych firm. Więcej na ten temat przeczytasz tutaj>>
Jednak czy skrócenie czasu pracy, jak chcą zwolennicy takich rozwiązań, zwiększyłaby produktywność polskiego pracownika, który w krótszym czasie musiałby wykonać te same obowiązki? Eksperci mają wątpliwości. - Jedno stanowisko pracy w Polsce jest warte około 47-50 tys euro, podczas gdy w Niemczech jest to o ponad 3 razy więcej. To oznacza, że efektywność polskiego pracownika w niemieckiej firmie byłaby kilka razy większa - przyznaje Małgorzata Starczewska-Krzysztoszek z Wydziału Nauk Ekonomicznych UW, która poprawy wydajności upatruje nie w krótszym czasie pracy, ale w zwiększeniu innowacyjności polskich firm. - Zanim dojdzie do skrócenia czasu pracy, musimy zdecydowanie zmienić oprzyrządowanie pracy, czyli unowocześnić maszyny, urządzenia, sprzęt biurowy, tak żeby rzeczy, które robimy dzisiaj przez 7 godzin, można było zrobić w krótkim okresie. Trudno mi powiedzieć, czy to będzie za lat 20 czy 50, bo patrząc na inwestycje przedsiębiorstw, dużo nam jeszcze brakuje - zaznacza ekspertka.
Zbyt mało rąk do pracy
Polski może być zatem, na obecnym poziomie rozwoju, nie stać na skrócenie czasu pracy zatrudnionych. Dane pokazują co prawda, że nasza gospodarka pędzi - według wyliczeń Głównego Urzędu Statystycznego PKB Polski wzrósł do poziomu 5,1 proc. w pierwszym kwartale 2018 roku. Ponadto deficyt budżetowy i dług publiczny zmniejsza się regularnie, wzrastają natomiast wpływy z podatków. Jednak za tym bardzo szybkim wzrostem nie nadążają wskaźniki liczby osób w wieku produkcyjnym obecne na rynku pracy.
A będzie coraz gorzej. Prognozy demograficzne dla Polski nie są bowiem obiecujące. Dzisiaj na tle Unii Europejskiej możemy uchodzimy za kraj stosunkowo młody, ponieważ mediana wieku populacji w Polsce to 38,7 lat, podczas gdy we Wspólnocie wskaźnik osiągnął 41,9 lat. Jednak ta sytuacja ulegnie zmianie i - jak podaje GUS - w 2050 roku staniemy się piątym najstarszym społeczeństwem Unii Europejskiej.
Obniżenie liczby osób w wieku produkcyjnym spowoduje także fakt, że kolejne roczniki pracowników będą osiągać wiek emerytalny, obniżony w Polsce od 1 października ponownie do 60 lat dla kobiet i 65 lat dla mężczyzn. A Polacy jak na razie chętnie przechodzą na emeryturę - od początku 2018 r. z tytułu obniżenia wieku emerytalnego wnioski o świadczenie złożyło do ZUS ponad 92 tys. osób. W porównaniu z ubiegłym rokiem o emeryturę ubiega się więcej osób aktywnych zawodowo. Więcej na ten temat przeczytaj tutaj>> - Patrząc historycznie, czas pracy ulegał skróceniu w państwach europejskich, ale również wiek emerytalny przesuwał się coraz dalej. Jeżeli możemy z punktu cywilizacyjnego pozwolić sobie na kontynuację tego trendu obniżania tygodniowego czasu pracy, to należałoby zwiększyć również ilość lat, jaką człowiek jest obecny na rynku pracy. A w Polsce idziemy w kierunku przeciwnym - zauważa Rafał Sadoch, analityk mBanku. - Projekt Partii razem musiałby zmieścić się w szerszym projekcie dostosowywania rynku pracy do zmieniającej się struktury wiekowej, tzn. zmniejszającej się liczby osób pracujących i zwiększającej się liczby osób będących w wieku emerytalnym i poprodukcyjnym. Jeżeli przyjmiemy, że zmniejszamy wymiar czasu pracy o godzinę dziennie, ale wydłużamy czas pracy do 67 lat, to może to być w ramach jakiegoś pakietu pewna pozytywna zmiana - dodaje Mateusz Zaremba, socjolog z Uniwersytetu SWPS.
Gorzej zamiast lepiej?
Nieprzygotowanie polskich przedsiębiorstw połączone z brakiem pracowników na rynku mogłoby zatem doprowadzić do pogorszenia się warunków pracy już zatrudnionych osób. Firmy byłyby bowiem zmuszone zatrudnić nowych pracowników, w efekcie w ramach rekompensaty zapewne obniżyłyby wynagrodzenia pozostałych. Ekspertów nie przekonuje argument o zwiększonej efektywności, spowodowany obniżką czasu pracy o godzinę, ponieważ wydajność pracy można łatwo podnieść w przypadku pracy biurowej (na przykład w IT czy w urzędach), ale w pracy produkcyjnej jest to trudniejsze. Dodatkowo, na przykład w gastronomii czy handlu, liczy się nie tylko wykonywanie określonych zadań, ale sama obecność pracownika. - Nominalne skrócenie tygodnia pracy nie spowoduje w obecnych warunkach znaczącego faktycznego ograniczenia czasu, jaki pracownicy poświęcają na pracę. Przy obecnym bardzo niskim wskaźniku bezrobocia na ogół nie ma bowiem możliwości zrekompensowania ubytku przepracowanych roboczogodzin poprzez zwiększenie poziomu zatrudnienia. Firmy cierpią na dotkliwy brak rąk do pracy. W konsekwencji po ewentualnym wprowadzeniu proponowanych zmian, znaczna część pracowników i tak pracowałaby tak samo długo, jak do tej pory. Jedyną różnicą byłoby to, że mieliby oni więcej nadgodzin - podkreśla Łukasz Kozłowski, główny ekonomista Pracodawców RP.
Ponadto, wprowadzenie 7-godzinnego dnia pracy, bardziej nawet niż rosnące koszty pracy, mogłoby wypychać zatrudnionych na umowy cywilnoprawne. - Projekt Partii Razem ma szczytny cel, ale jest aktualnie trudny do wykonania w polskich realiach umów cywilnoprawnych i sytuacji na rynku pracy. Jest to duży projekt, który powinien być rozłożony na wiele lat. Jednocześnie powinny być prowadzone prace nad ujednoliceniem form zatrudnienia i wydłużeniem aktywności zawodowej, zwłaszcza jeśli chodzi o wiek emerytalny - mówi Rafał Sadach. I dodaje: Skrócenie czasu pracy to luksus i niektóre kraje sobie na to pozwalają. Pytanie, czy Polskę na ten luksus jest stać? Koniunktura w Polsce jest dobra, wzrost gospodarczy wysoki, ale wzrost może być za dwa lata niższy, a skutki obniżenia czasu pracy zostaną z nami na dłużej i należy się zastanowić nad firmami, które mają pracowników nieintelektualnych, bardziej fizycznych i taka zmiana musiałby wiązać się ze wsparciem dla tych przedsiębiorstw.
A może Polakom się to należy?
Co na to Partia razem? - Polska od 26 lat cieszy się nieustannym wzrostem gospodarczym i jest pokazywana jako przykład kraju, który przeszedł transformację ustrojową w taki sposób, że teraz może cieszyć się efektami tego wzrostu. Tylko problem jest taki, że ludzie nie odczuwają tego wzrostu, ponieważ udział płac w PKB w ciągu ostatnich kilku lat, w zasadzie od 1989 roku, spada zamiast rosnąć - stwierdza Marcelina Zawisza.
A jej słowa potwierdzają dane Komisji Europejskiej, zgodnie z którymi udział płac Polaków w PKB w 2017 r. wyniósł 48 proc., co stawia nas na 5. od końca miejscu w całej Unii Europejskiej. Gorszy wynik miały tylko Węgry (47,8 proc.), Malta (47,2 proc.), Irlandia (35,3 proc.) i Słowacja (45,7 proc.). Średnia unijna wynosi 55,4 proc. Co więcej, spadek udziału płac w Polsce - 8,9 punktu procentowego od 1995 roku - był jednym z największych w UE. Wyższa dynamika spadku pojawiła się tylko w Rumunii (-15,7 pp) i w Irlandii (-19,4 pp).
Zawisza uspokaja też ekspertów zaniepokojonych negatywnym efektem, jaki skrócenie czasu pracy miałoby wywrzeć na gospodarkę. - Kiedy sto lat temu wprowadzono ośmiogodzinny czas pracy, przeciwni nowym regulacjom ekonomiści także mówili, że gospodarka upadnie, ale nic takiego się nie stało. Wręcz przeciwnie: przez to, że ludzie pracowali krócej, pracowali wydajniej, mieli więcej czasu dla siebie, dla rodziny, na wypoczynek, na regenerację - i cała gospodarka na tym skorzystała. Badania pokazują, że pracownicy, którzy pracują krócej są zdrowsi, w związku z czym rzadziej chodzą na L4 i są bardziej wydajni - zaznacza Zawisza.