Było to dokładnie rok i 7 dni temu. Tego dnia zarejestrowałem działalność gospodarczą, związaną i z moimi doświadczeniami artystycznymi i z umiejętnościami muzycznymi. Nazwałem ją szumnie Teatr Wawra. Wtedy nie przyszło mi do głowy, że firma może upaść szybciej, niż została otwarta, nie z powodów rynkowych, bo te praktycznie nie istniały, czyli popyt był zapewniony, ale... z braku rąk do pracy.

Przez wiele lat działałem bądź na scenie, bądź w pionie technicznym instytucji kultury i byłem pewien, że nie będzie najmniejszych problemów z pozyskaniem pracowników - artystów, reżyserów i menadżerów. Szybko dowiedziałem się, że choć podobno polscy artyści umierają z głodu na ulicach i muszą ratować się pracą w Londynie w knajpie, to w Polsce pracować za podobne lub lepsze pieniądze nie mają zamiaru. Na ogłoszenia w internecie reagowali głównie ludzie, którzy nie bardzo wiedzieli, czym jest teatr, kabaret albo grupa muzyczna. Zgłaszali się organizatorzy widowni, ochroniarze, strażacy ( ! ), budowniczowie dekoracji, inspicjenci... wszyscy z niewielkim lub żadnym stażem zawodowym. Ot, amatorka, szukająca możliwości wypracowania tanim kosztem praktyki w zawodzie.

Chciał, nie chciał, poszedłem do stołecznego PUP, aby tam poszukać chętnych do pracy. Już na "dzień dobry" dostałem kubeł zimnej wody na głowę! Panie urzędniczki były początkowo przekonane, że szukam pracy i pomyliłem drzwi. Dopiero po kilku minutach perswazji przyjęły do łaskawej wiadomości, że mam do zaoferowania niewiele, bo tylko co najmniej 10 miejsc pracy, w tym połowa mogła być obsadzona niepełnosprawnymi. Popatrzyły na mnie jak na przybysza z innego świata i delikatnie dały do zrozumienia, ze mi raczej nie pomogą, bo do nich nie zgłaszają się od dawna żadni artyści. Po godzinie wyszedłem dumny, że jednak urząd przyjął w końcu zgłoszenie tych wolnych miejsc pracy. No i zgłosiły się trzy osoby, z czego jedna się od razu obraziła, bo myślała, że mamy własną salę - widownie na co najmniej pól tysiąca miejsc. Dwie pozostałe przyniosły piękne CV. I na tym był koniec ich aktywności. Jedna z nich nawet 2 czy 3 razy pojawiła się, żeby porozmawiać o warunkach pracy, druga zniknęła, jak przysłowiowa kamfora i zaniemówiła. Nie odpowiadała na maile i telefony...

Tak skończyła się moja przygoda z "pośredniakiem" który nie bardzo wiadomo, w czym pośredniczy. Chyba jedynie w napędzaniu klientów na kursy kelnerskie lub operatorów wózków widłowych. Pozostały ogłoszenia na portalach ogłoszeniowych. Owszem, zgłaszało się sporo chętnych, głównie muzyków, a raczej - muzykantów. O tym za chwilę. Ci ludzie nie mieli zielonego pojęcia ani o pisaniu aplikacji do pracy, ani o obowiązujących przepisach. Ich zgłoszenia nie zawierały klauzuli o zgodzie na przetwarzanie danych osobowych! Ani jedno ze stu kilkudziesięciu nie miało takiej klauzuli. Więc zgodnie z prawem trafiły do recyklingu bez odpowiedzi. Do kilku najbardziej pasujących mi muzyków napisałem jednak, łamiąc w pewnym stopniu prawo, że ich kandydatury będą zaakceptowane, pod warunkiem jednak, że przyślą zgodę na przetwarzanie danych osobowych, bo bez niej nie mogę ich danych trzymać w jakiejkolwiek bazie, także papierowej. Na tym kończył się zazwyczaj kontakt z nimi. Cóż, nie mamy w społeczeństwie zbyt wielu legalistów - ludzie zrezygnują nawet z dobrze płatnej pracy, jeżeli mają postąpić zgodnie z prawem!

Było jednak kilku, którzy się dostosowali do wymogów prawnych... Co z tego... To byli głównie owi muzykanci, którzy potrafili grać dokładnie ten sam repertuar, co 99% weselnych i odpustowych grajków i nie mogli, lub nie chcieli zrozumieć, że w teatrze gra się inną muzykę. A żeby ją grać trzeba się jej nauczyć i na dodatek ćwiczyć na próbach. To przekraczało o całe lata świetlne ich możliwości percepcyjne. Po co próby, skoro oni umieją grać "to, co wszyscy grają" a więc nie ma potrzeby próbowania. Tyle, że u nas nie graliby tego, "co grają wszyscy", a więc trzeba by się tego nauczyć. A to było dla nich zniewagą - przecież oni potrafią grać! Tyle, że potrafią grać może 50 kawałków, może 100, ale z tego nigdy by u nas nie zagrali żadnego. Każdy uważał się za muzyka zawodowego, i każdy się obrażał za to, że nie doceniłem jego ogromnych umiejętności grania muzyki psu na budę potrzebnej. To tak, jakby mechanik, umiejący naprawiać Syrenki obraził się na szefa, że ten mu tych Syrenek nie ściąga do naprawy, za to każe się uczyć naprawiać mercedesy, citroeny czy toyoty.

Z aktorami było jeszcze gorzej. Zgłaszali się, nawet zgadzali na przetwarzanie danych osobowych, ale na rozmowę nie przyszedł już prawie żaden. Gwiazdorzy! Myśleli widocznie, że po nich wyślę limuzynę z kierowcą w liberii.

W końcu udało się sklecić jakąś kapelę, ale o zrobieniu repertuaru można było jedynie pomarzyć. Tak niesolidnych, niesłownych ludzi jak polscy muzykanci, nie ma nigdzie na świecie. Na próby przychodzili, kiedy chcieli, wychodzili kiedy chcieli, potrafili nawet siebie na wzajem "znieważać", zwracając delikatnie uwagę, że coś było nie tak zagrane, jak należy. Jedna taka uwaga wystarczyła, aby muzyk więcej się na próbach nie pojawił. Przez 9 miesięcy udało się zrobić repertuar złożony z 13 utworów! Rekord, zasługujący na wpis w Księdze Guinessa. Chyba żadna orkiestra na świecie nie pracowała nigdy w tak ślimaczym tempie. Najgorszą rzeczą było wspominanie przy tych artystach o możliwości zdobycia dotacji unijnych i z Ministerstwa Kultury. Nie było chyba nawet jednego, który po usłyszeniu o tej możliwości, pozostałby w zespole!!!

Kiedy trzeba było zacząć zarabiać, czyli występować, okazało się, że na żaden występ nie można zebrać koniecznego składu. A to jeden miał zaplanowany wyjazd na ryby, a to drugi chciał pobawić się z dzieckiem, a trzeci akurat wybierał się do teścia na wódkę... Każdy pretekst był dobry, żeby nie wystąpić. A stawki były dobre! Od 350 do 600 złotych za 45 minut grania na scenie.

Propozycji występów było dużo.

- 3 zaproszenia na występy podczas długiego weekendu pierwszomajowego - po 450 złotych dla każdego muzyka,
- jedno zaproszenie na piknik ekologiczny (w składzie zmniejszonym), po 700 złotych dla każdego,
- 3 zaproszenia na festyny między Bożym Ciałem i niedzielą - średnio po 500 dla każdego muzyka za 45 grania,
- 25-30 minut występ na promocyjnej imprezie jednego z banków za 550 złotych dla każdego muzyka,
- kilka występów na imprezach festiwalowych pod koniec czerwca i w lipcu za podobne pieniądze.



Wszystkie zaproszenia odrzucałem, bo nie było z kim ich zrealizować! Orkiestra może grać albo w pełnym, albo w zmniejszonym składzie, ale pewni muzycy muszą być zawsze. Są to piosenkarze, zwani wokalistami, jest to gitara prowadząca, jest to gitara basowa, są to skrzypce. Gdy zabraknie jednego muzyka, nie ma koncertu! Mieliśmy siedmioosobowy skład. Brakowało nieraz połowy! W końcu rozstałem się z nimi wszystkimi, bo jedyny pożytek jaki z nich był, to rozwiązywanie zagadki: którego z nich nie będzie na dzisiejszej próbie.

Specyfika pracy teatralnej jest taka, że nawet najzdolniejszy szef nie zagra 3 lub 4 ról na raz samodzielnie, ani nie zagra na 5 instrumentach, równocześnie śpiewając. Teatr to ludzie. Gdy ich nie ma nie ma teatru. Nie mam pracowników, nie mogę wystawiać spektakli, na które jest zapotrzebowanie, nie mogę jeździć na koncerty nie mając muzyków...

I tak oto, podczas rzekomo szalejącego bezrobocia moja firma padła z braku rąk do pracy! Chyba to całe bezrobocie to jednak wymysł polityków i związkowców, bo ja go nie zauważyłem.

Ryszard "Bobcat" Jakubowski, Dyrektor "Teatru Wawra"

Prowadzisz firmę? Opisz nam swoją historię i wygraj udział w elitarnej debacie! Weź udział w konkursie „Moja droga do wolności gospodarczej” i podziel się z nami swoimi doświadczeniami. Szczegóły tutaj.