Patrząc na obraz „Bitwa pod Grunwaldem”, bardzo łatwo można wyciągnąć wniosek, że w 1410 r. to Litwini rozgromili Krzyżaków. Dopiero pewna perspektywa, kilka istotnych szczegółów, jak łopocząca na drugim planie flaga wielkiej chorągwi krakowskiej i Korony Królestwa Polskiego oraz widniejąca w oddali postać głównodowodzącego wojsk polskich i litewskich Władysława II Jagiełły, dają pełny i prawdziwy pogląd na całą sytuację.
Podobnie jest z twierdzeniem, że banki zbiły fortunę na wzroście kursu franka. Na pierwszy rzut oka taki wniosek może wydawać się zasadny. Jednak, tak jak w przypadku słynnego obrazu Jana Matejki, aby mieć pełny i prawdziwy pogląd na całą sytuację, potrzebna jest nieco szersza perspektywa, którą postaram się niżej... hm, zarysować.
Banki kreują pieniądz z niczego
Często można spotkać się z argumentem, że banki bardzo skorzystały na umocnieniu franka dlatego, że mają możliwość kreacji pieniądza. Co prawda zwykle (choć nie zawsze) osoby, które tak twierdzą, przyznają, że jakiś „podkład” do udzielenia kredytów musiał jednak w bankach być (czyli że nie było kreacji kredytu dosłownie „z niczego”), ale jednocześnie wskazują, że ten podkład stanowił tylko ułamek kredytów udzielonych klientom. Jest tak ponoć dlatego, że w bankowości mamy do czynienia z mechanizmem tzw. rezerwy cząstkowej – wystarczy, że bank ma środki na bieżącą płynność dla tych deponentów, którzy żądają zwrotu swoich środków, a jednocześnie może udzielać pożyczek na wielokrotnie większą wartość. Dlatego też sugeruje się, że banki ponoszą niewielkie koszty udzielania kredytów i prawie wszystko, co z nich uzyskują, jest dla nich po prostu czystym zyskiem. Co ciekawe, nie jest to opinia odosobniona, uważa tak bowiem wiele osób, na branżowych forach internetowych pogląd ten wręcz dominuje, a w artykułach, które aspirują do fachowych analiz finansowych, jest często prezentowany z pełną powagą.
Dociekanie, skąd biorą się tego typu osądy, nie jest jednak celem przewodnim tego artykułu, dlatego skoncentruję się na wyjaśnieniu tego, że banki komercyjne nie mogą pożyczać więcej, niż mają. Czerpią one bowiem środki na kredyty dla klientów z dwóch źródeł: od siebie i od innych. Środki, które pochodzą „od siebie”, to po prostu fundusze własne (włożone do banku przez właścicieli). Środki „od innych”, które dominują, pochodzą zaś od klientów indywidualnych i przedsiębiorców, którzy trzymają w banku swoje depozyty, oraz z pożyczek od klientów instytucjonalnych, takich jak inne banki.
Prześledźmy więc, jak to wygląda. Gdy bank otrzymuje od klienta A depozyt w wysokości 1000 zł, to jakiś odsetek (załóżmy na przykład, że 10 proc., czyli 100 zł) musi trzymać na tzw. rezerwie cząstkowej, a pozostałe 900 zł przeznacza na kredyt dla klienta B, który za całą tę kwotę kupuje telewizor od C. Wtedy C może przynieść zarobione 900 zł do banku i włożyć je na depozyt, dzięki czemu bank ponownie może udzielić kredytu, tym razem klientowi D w wysokości 810 zł itd. W ten bardzo uproszczony sposób pokazuje się, jak poprzez system bankowy pieniądz pracuje w gospodarce, ale bank wcale nie jest do tego niezbędny, bo A równie dobrze może pożyczyć pieniądze B bez pośrednictwa banku. Nie jest to przecież zabronione. Ostatecznie z 1000 zł depozytu początkowego (to ważne słowo) może w obiegu gospodarczym powstać kredyt wielokrotnie większy (B+D+... = 900+810+... = 9000). Ci, którzy w sposób nieprawidłowy powołują się na mechanizm rezerwy cząstkowej, twierdzą, że z 1000 zł depozytu bank „wykreował” w sumie 9000 zł kredytu. Nie dostrzegają jednak tego, że do banku w sumie wpłynęło nawet więcej depozytów (A+C+... = 1000+900+... = 10000), a zatem aby udzielić 9000 zł kredytu, bank musi najpierw pozyskać przynajmniej tyle samo środków. Wynika to także z relacji pomiędzy aktywami a pasywami, a w przypadku banków aktywa to (z grubsza) udzielone kredyty, pasywa zaś to źródła ich finansowania (kapitał własny, depozyty od klientów, pożyczki od innych banków). Kiedyś podczas obrony pewnej pracy dyplomowej magistrant dostał od komisji pytanie o to, kiedy wielkość aktywów może się różnić od wielkości pasywów. Odpowiedział, że nigdy, i dlatego egzamin magisterski zdał. Tymczasem w sprawie kredytów frankowych wielu komentatorów wciąż sugeruje, że może być inaczej. Niektórzy z nich mają tytuł profesorski...
Franki to co innego
Tak twierdzą nawet ci, których uda się przekonać, że banki nie kreują pieniądza z niczego. Jak więc jest w przypadku kredytu w walutach zagranicznych takich jak frank szwajcarski? Identycznie. Banki musiały zaciągnąć równoważne zobowiązania dokładnie w takiej ilości i w tej samej walucie co kredyt, więc aby udzielić kredytu w wysokości np. 1000 franków, musiały najpierw owe 1000 franków pozyskać. I wynika to zarówno z przyczyn natury ekonomicznej, jak i regulacyjnej.
Jeśli chodzi o kwestie ekonomiczne, to przede wszystkim trzeba pamiętać, że w latach 2005-2008 kurs franka regularnie spadał, a więc gdyby banki finansowały kredyty frankowe złotymi, to oznacza, że w tym okresie ponosiłyby na tych kredytach regularne i znaczące straty, a mimo to udzielały ich coraz więcej. Oczywiście można argumentować, że banki były pewne, iż ten trend się w końcu odwróci i frank wreszcie się umocni. Ale gdyby tak było, to udzielanie kredytów byłoby ostatnią rzeczą, jaką banki by zrobiły, bo po co miałyby narażać swoich klientów, a w konsekwencji także i siebie, na wzrost kursu franka. Po prostu kupiłyby franki (najlepiej w lipcu 2008 r. po 2 zł), a później sprzedałyby je bez żadnego ryzyka i bez problemów wynikających z pogorszeniem sytuacji klientów, ale za to z jakim zyskiem (w styczniu 2015 r. frank kosztował 5 zł)!
Oprócz tego wątpliwe jest, aby banki nie miały franków przy udzielaniu kredytu walutowego, bo gdyby tak było, to nie mogłyby pożyczać na tak niski procent, na jaki pożyczały. Dlaczego? Otóż każda waluta ma swoją cenę. Na przykład w 2008 r. według danych NBP banki za zdeponowanie w nich złotych płaciły swoim klientom średnio 5,4 proc., oprocentowanie kredytów frankowych wynosiło zaś 4,8 proc. Gdyby więc banki z depozytów złotowych finansowały kredyty frankowe, to kredyty te byłyby nieopłacalne (przynosiłyby straty lub niewielkie zyski, głównie ze spreadów kursowych, które i tak spadły, gdy w 2011 r. zezwolono na regulowanie rat we franku). Żaden bank nie udzieliłby takiego kredytu, tak jak nikt nie płaci za dojazd do pracy więcej, niż w tej pracy zarabia. Wiemy jednak, że takich kredytów było sporo, a było tak dlatego, że banki pożyczały swoim klientom pieniądz dużo tańszy, czyli właśnie franka.
Są też w końcu przyczyny regulacyjne. Otóż udzielanie kredytów frankowych otwiera po stronie banku tzw. pozycję walutową, a zgodnie z normami ostrożnościowymi obowiązującymi banki muszą one mieć pozycję walutową o takiej samej wartości, w jakiej klient ma kredyt (fachowo mówi się po prostu, że muszą mieć zamkniętą pozycję walutową).
Niektórzy przyznają wreszcie, że franki były, ale tylko w przypadku kredytów denominowanych we franku, a nie w przypadku kredytów indeksowanych tą walutą. Wyjaśnijmy więc najpierw, jaka jest między nimi różnica. Otóż kredyty denominowane we frankach to takie, w których klient miał w umowie kwotę zadłużenia wyrażoną właśnie we franku, a kredyty indeksowane do franka (lub waloryzowane jego kursem) to takie, w których klient miał wpisaną w umowie kwotę w złotych. Oba warianty miały dla kredytobiorców zalety i wady – przy kredycie denominowanym wiadomo było, ile się pożycza franków, ale nie wiadomo było, ile ostatecznie dostanie się złotych (bank przeliczał to w dniu wypłaty), a przy kredycie indeksowanym było na odwrót – wiadomo było, ile się pożycza złotych, ale nie wiedziało się, ile to będzie franków (było to przeliczane w dniu wypłaty). Miało to więc wpływ na wartość kredytu wypłaconego w danym dniu, nie miało jednak żadnego wpływu na finansowanie przez bank, z tego punktu widzenia bowiem kredyty indeksowane do franka funkcjonują dokładnie tak samo jak kredyty denominowane. Zresztą oprocentowanie obydwu takich kredytów jest oparte na tym samym niskim LIBOR CHF, a nie WIBOR. Podobnie w obydwu przypadkach dług zależy od kursu obcej waluty i dlatego z wyżej opisanych względów bank nie mógł ponosić ryzyka walutowego, a środki przeznaczone na kredyt musiały być zapewnione w tej obcej walucie. A zatem kredyty indeksowane do franka szwajcarskiego lub waloryzowane jego kursem wymagały finansowania we frankach, tak jak kredyty denominowane we franku.
Więc gdzie te franki
Często można usłyszeć pytanie, dlaczego banki nie przekazywały klientom franków, a także twierdzenie, że żaden klient nie widział franków na oczy. A czy ci, którzy otrzymali kredyty złotowe, widzieli te pieniądze na oczy? Trzeba pamiętać, że środki te były przecież przeznaczone na zakup mieszkania w złotych i przepływały bezpośrednio od banku do dewelopera, który oczekiwał uiszczenia zapłaty w złotych, a nie we frankach, zresztą zgodnie z umową zawartą ze swoim klientem. Dlatego też po tym, jak polski bank pożyczył franki za granicą, od razu wymieniał je w NBP na złote i następnie przekazywał w postaci kredytów.
Widać więc wyraźnie, że aby udzielić kredytów frankowych, banki musiały najpierw te franki skądś pożyczyć. Jak same przyznają, pożyczały różnie – od swoich banków matek, na rynku międzybankowym, poprzez emisję obligacji frankowych czy instrumenty pochodne. Najwięcej podejrzeń budzą oczywiście te ostatnie, bo jak tu nie być podejrzliwym, gdy się słyszy o jakichś CIRS-ach czy FX swapach. Jednak niesłusznie, bo nawet w tym przypadku banki otrzymują franki w zamian za złote na określony czas, dzięki czemu mogą udzielić kredytu frankowego.
Wskazuje się przy tym, że w bilansach banków wcale nie widać żadnych franków. Tu jednak powód jest bardzo prosty – wynika to z przepisów prawa, a konkretnie z ustawy o rachunkowości, według której w bilansie wszystkie pozycje podawane są właśnie w złotych, także operacje dokonywane w walutach zagranicznych. Dodatkowo osobom niewtajemniczonym nie jest tak łatwo znaleźć pozycje takie jak np. CIRS-y, gdyż są to tzw. instrumenty pozabilansowe, co nie oznacza, że są one wirtualne – po prostu ich wartość nominalna nie pojawia się po żadnej stronie bilansu, ale ich wycena (ujemna bądź dodatnia) jak najbardziej w bilansie się znajduje.
Zagraniczni wierzyciele banku chcą oczywiście otrzymać z powrotem franki, a nie złote, i w ogóle nie interesuje ich, czy frank podrożał, czy nie. Bank spłaca pożyczkę, którą sam zaciągnął za granicą, ze spłat klientów i z nowych pożyczek u zagranicznych kontrahentów (jest to tzw. rolowanie kredytu). I tak do czasu, aż klienci spłacą swoje kredyty mieszkaniowe. Oczywiście pewnym problemem jest niedopasowanie okresu kredytów hipotecznych (branych z reguły na bardzo długi okres, np. 30 lat) do okresu, na jaki można pozyskać franki (od kilku miesięcy do kilku lat w zależności od instrumentów stosowanych przez banki). Jednak identyczna sytuacja jest w przypadku kredytów złotowych – kto z nas wziął kredyt mieszkaniowy na rok i złożył depozyt na 30 lat? Nikt. Zwykle jest oczywiście odwrotnie. To zjawisko zwane ryzykiem refinansowania jest w bankowości naturalne i banki muszą po prostu sobie z nim radzić.
Ile zarobiłeś i dlaczego tak dużo
Jak zatem wynika z wyżej przytoczonych argumentów, banki, które udzielały kredytów frankowych, nie zarobiły nic na wzroście kursu franka. Potwierdzają to zresztą wszystkie fachowe opracowania, m.in. Komisji Nadzoru Finansowego, która jasno wskazała, że: „wbrew pojawiającym się opiniom banki nie są beneficjentami osłabienia PLN względem CHF”. Potwierdzają to także twarde liczby – w styczniu 2015 r., czyli wtedy gdy nastąpiło skokowe umocnienie franka, zyski banków praktycznie nie drgnęły.
A zatem odpowiedź na pytanie, ile zarobiliśmy na zmianach kursu, brzmi po prostu: zero. Taką odpowiedź daje pełny i prawdziwy pogląd na całą sytuację kredytów frankowych. Można oczywiście twierdzić, że jest inaczej, tak jak można twierdzić, że pod Grunwaldem to Litwini zwyciężyli Krzyżaków, tylko do czego doprowadzą nas takie wnioski?