W końcu 2013 r. (nowszych danych nie ma) było 562,5 tys. kredytów mieszkaniowych denominowanych we frankach szwajcarskich. Dzięki niskim stopom procentowym w Szwajcarii raty tych kredytów długo były niższe niż osób, które też kupiły mieszkanie na kredyt, tyle że wzięty w złotych.

Teraz jest jednak inaczej. Po pierwsze, choć nasze stopy procentowe wciąż są wyższe niż u Helwetów, to różnica nie jest już tak znacząca. Po drugie, frank zyskał na wartości. To drugie (w połączeniu ze stosowaniem przez banki własnych kursów kupna i sprzedaży walut przy wypłacaniu kredytu i przy jego spłacie) sprawiło, że przytłaczająca większość „frankowiczów” ma dziś do spłacenia więcej, niż pożyczyła.
Myślenie o nich w kategoriach ofiar systemu (w tym wypadku: bankowego) może się więc wydawać całkiem uprawnione. W tym kontekście nie dziwi sprawne kolportowanie (gratulacje dla Ruchu Pro Futuris, któremu skuteczności może pozazdrościć niejedna agencja PR) każdej wiadomości, która daje nadzieję, że z „frankowego więzienia” da się jakoś uciec. Ale gdyby rzeczywiście klientom spłacającym kredyty denominowane we frankach udało się doprowadzić do sytuacji, w której kurs tamtejszej waluty nie ma żadnego znaczenia dla spłacanej kwoty kredytu, zachowują natomiast prawo do użycia niskich szwajcarskich stóp procentowych, albo też gdyby w takiej czy innej formie zyskali pomoc od państwa, znaczyłoby to, że spłacający 1,1 mln kredytów denominowanych w złotych, decydując się na nie, było prawdziwymi frajerami.