W sektorze finansowym od dawna już nie ma „normalności”. Banki wprawdzie przyjmują depozyty i udzielają kredytów, jednak klientom oferują nie tylko najróżniejsze produkty finansowe, ale też możliwość kupienia czegoś na zasadzie katalogu sprzedaży wysyłkowej. Domy maklerskie oferują oszczędzanie na emeryturę (nie brak takich, w których można sobie otworzyć emerytalne konto IKE albo IKZE). Oszczędnościami gotowe są zaopiekować się także firmy ubezpieczeniowe. A wszyscy w dużej mierze żyją nie tyle z podstawowej działalności, co ze spekulacji na rynkach finansowych.

Powód tego pomieszania z poplątaniem: wszyscy chcą osiągać wyższe zyski, niż dałoby się prowadząc „normalną” działalność, ograniczoną do podstawowych usług. Niby nie ma w tym nic złego, ale idąc tą drogą, dało się dojść do kryzysu finansowego, z którego światowa gospodarka tak naprawdę nie wyszła do dziś. Nie dziwią więc próby powrotu do normalności – czy to odgórne (jak na poziomie Unii Europejskiej), czy oddolne (przez inicjatywy klientów, których zaufania nadużyli finansiści).

Tyle że próby przywracania różnym typom instytucji finansowych ich pierwotnego charakteru to jak walka z wiatrakami. I z ważnym zastrzeżeniem: tu raczej nie ma (chciałbym się mylić) mowy o szlachetnych intencjach: sprawa zaczęła się zapewne od kolejnego, którego już!, rozczarowania, że na polisie ubezpieczeniowej nie dało się zarobić, a likwidacja inwestycji wiąże się z pokaźną stratą.