Gaz lepszy ma być droższy, a gaz gorszy – tańszy. W sumie wydaje się to sprawiedliwe. W końcu lepsze wakacje też są droższe od gorszych. Więcej trzeba zapłacić także za lepszy komputer, samochód, a nawet za lepszą kiełbasę i lepszy środek na wypadanie włosów.
Sęk w tym, że „lepszość” wszystkich tych rzeczy można stwierdzić organoleptycznie – kiełbasa będzie smaczniejsza, komputer szybszy, a włosy gęstsze. W przypadku gazu to niemożliwe. Na oko nie będziemy w stanie stwierdzić, jak bardzo jest kaloryczny. Będziemy musieli ślepo zaufać temu, co napisał dostawca na fakturze – jeżeli jego zdaniem gaz jest super i zażyczy sobie za niego dopłaty, pozostanie pokornie przyjąć to do wiadomości. Chyba że będziemy się bawili w młodych chemików i badali opary wydobywające się z kuchenki. I mierzyli co do milisekundy czas gotowania aptekarsko odmierzonych ilości wody na makaron. A na koniec udowadniali dostawcy, że się pomylił.
Niepokoi mnie również to, że jakość gazu będzie badana w jakimś centrum dystrybucji oddalonym od mojego domu o pół roku świetlnego. Czyli jeżeli tam zbadają go jutro, to dotrze do mnie mniej więcej na początku jesiennego sezonu grzewczego. Czyli zapłacę dziś za coś, co dopiero mam dostać. I nie będę mógł tego sprawdzić. Szczerze mówiąc, brzydko mi to pachnie. Czuję w tym jakiś podstęp.