Przy okazji omawiania w tym tygodniu prognoz finansowych Funduszu Ubezpieczeń Społecznych powróciły czarne wizje demograficzno-emerytalnej przyszłości, zwłaszcza tej dalszej, np. odległej o pół wieku. Rzeczywiście, są powody, aby się bać. Ale dla odmiany – przekornie, wbrew głosom większości - warto może obawy nieco stonować.

W tym kontekście istotnych jest kilka okoliczności. Jeśli mowa jest o tym, co czeka nas za kilka czy tym bardziej kilkadziesiąt lat, pojawia się poważny problem wiarygodności. Tym większy, im większa odległość w czasie i liczba zmiennych. Mówiąc wprost: długoletnie przewidywania to wróżenie z fusów. Także w demografii (choć tu oczywiście trendy zmieniają się bez porównania wolniej i mniej spektakularnie niż np. na rynku ropy). Dlatego nie warto chyba stawiać złamanego grosza na to, że za 40 lat będzie nas o 4,55 mln mniej. Bo może liczba Polaków spadnie aż o 7,12 mln – albo się zwiększy o 1,36 mln. Dziś demografia wywołuje grozę z powodu spodziewanych niedoborów, ale jeszcze w latach 80. rodziła obawy o nadmiar. Obawiano się, że będzie nas przybywać za szybko, a teraz panuje lęk przed trwałym deficytem urodzeń przy jednoczesnym starzeniu się społeczeństwa – co oczywiście może mieć katastrofalne skutki dla systemu zabezpieczeń społecznych.

Na razie reakcją na oczekiwane niezwykle poważne wyzwania jest wzmożenie w polityce prorodzinnej rządu (trudno się oprzeć wrażeniu, że dość chaotycznej). Słusznie - szkoda, że tak późno. Innym środkiem zaradczym było przesunięcie wieku emerytalnego: ograniczenie prawa do świadczeń to politycznie najbardziej niebezpieczne, ale merytorycznie najprostsze rozwiązanie, które tylko łagodzi demograficzne komplikacje w systemie ubezpieczeń. A jakie są inne pomysły? Jaki plan rozpisany na lata?

Sporządzając prognozy, niektóre zjawiska łatwiej przewidzieć, inne – właściwie nie sposób. „Wielka emigracja” związana z otwarciem dla Polaków unijnych rynków pracy, nie powinna być niespodzianką. Jej rezultaty też można było sobie wyobrazić. Niewiele jednak jak dotąd zrobiono, by ograniczyć jej skalę i na miejscu wykorzystać „zasoby”, które zasilają teraz systemy emerytalne w innych krajach. Z drugiej strony, nie do przewidzenia były najpoważniejsze od drugiej wojny światowej zawirowania w globalnej gospodarce czy wybuch kolejnej zimnej wojny.

Profetyczne zacięcie nie jest mimo wszystko pozbawione sensu, o ile tworzymy różne scenariusze, zwłaszcza złe, nie po to, by się nawzajem straszyć, ale po to, by być na nie dobrze przygotowanym. I szykować rozsądne rozwiązania, wychodzące poza podnoszenie wieku emerytalnego i ulgi dla rodzin wielodzietnych, a zakotwiczone w przemyślanej polityce gospodarczej (istnieje taka?), która ma dawać efekty także w długim terminie. No i nie warto przy tym tracić ducha, bo przez 30 – 50 lat w demografii (i nie tylko w niej) wiele się może wydarzyć, a np. przerwy w dostawach gazu i energii jak w latach 80. czy zimnowojenne migracje mogą radykalnie odmienić jej oblicze. Nie wiadomo też, jakie rewolucje społeczne i gospodarcze czekają nas po drodze, które dzisiejsze założenia i modele mogą wywrócić do góry nogami.