Związkowców rozbijających miasteczko emerytalne pod kancelarią premiera oraz świetnie zarabiających bankowców czy finansistów łączy podobny stosunek do projektu wydłużania wieku emerytalnego. Oba środowiska, choć tak od siebie różne, są mu przeciwne. Tyle że finansiści w namiotach pod kancelarią nocować na pewno nie będą.
Oczywiście, jedni się boją, że w ostatnich latach aktywności zawodowej rośnie ryzyko utraty pracy i kompetencji, co może oznaczać spędzenie ostatnich lat przed emeryturą na bezrobociu. Innych, którzy przez lata kariery musieli pracować bardzo intensywnie, chociaż za spore wynagrodzenie, odstrasza wizja zawodowego wypalenia. Jedni i drudzy rozumują jednak logicznie, przywołując na poparcie swojej niechęci jak najbardziej zasadne argumenty. Przecież założenia reformy z 1999 r. były wyraźne – każdy z systemu emerytalnego wyjmie, w postaci przyszłych świadczeń, tylko tyle, ile przez lata pracy do niego włożył. Państwo do zreformowanych emerytów dokładać już nie zamierza. W tym sensie nowy system się bilansuje, a na wydłużeniu stażu pracy nie zyska budżet państwa, tylko sami emeryci. Jeśli więc są wśród nich osoby, które skorzystać nie chcą i wolą świadczenia niższe niż wyższe, to powinna to być ich sprawa. Nie polityków. Państwu nic do tego.
Związkowców z emerytalnego miasteczka i świetnie zarabiające grupy specjalistów (przeciwko projektowi ustawy 67 wypowiadają się także reprezentanci innych środowisk) wiele też jednak dzieli. Ci pierwsi są świadomi tego, że ich przyszła emerytura może być bardzo niska, ciężko będzie z niej wyżyć. W przypadku mało zarabiających kobiet, które pracują krócej, może to nawet oznaczać, że nie odłożą na świadczenie minimalne. Musiałoby do nich dołożyć państwo, mimo że system – w założeniach – się bilansuje. Tak więc oponenci ustawy 67 nie do końca mają rację.
Z kolei dla grup świetnie zarabiających świadczenie z ZUS będzie tylko dodatkiem do większych oszczędności, które już zrobili lub mogą jeszcze zrobić do końca zawodowej kariery. Na emeryturę państwową nie liczą. Chcą jeszcze pożyć, zdążyć zrobić to, na co mieli ochotę przez tyle lat pracy, ale zawsze brakowało im czasu. Kilkadziesiąt lat życia poświęcili intensywnej karierze i ze względów finansowych już nie muszą tego okresu przedłużać. Z ich punktu widzenia w ogóle nie powinno być czegoś takiego jak sztywny, ustawowo określony wiek emerytalny. Każdy skończy pracę wtedy, gdy z prywatnych wyliczeń i oszczędności wykalkuluje sobie, że może. Tak jak zakładali twórcy reformy z 1999 r.
A jednak niekoniecznie. Powołujący się na ówczesne założenia mają rację, ale nie do końca. Owszem, wyjmiemy z nowego emerytalnego systemu tylko tyle, ile do niego włożymy, i w tym sensie się on bilansuje. Ale państwu wcale nie jest wszystko jedno, kiedy skończymy pracę. Bo nie bilansuje się, a coraz bardziej rozjeżdża inny system – rentowy. Płacąc składki na ZUS, odkładamy nie tylko na przyszłą emeryturę. Zasilamy nie tylko nasze indywidualne konto, na którym zapisywana, a potem indeksowana jest każda składka. Zasilamy także Fundusz Rentowy, a tych pieniędzy już nikt nam nie księguje. Ich los będzie identyczny jak tych, za które wykupujemy na przykład polisę autocasco. Gdy okres ubezpieczenia się skończy, część posiadaczy aut może uznać, że była to składka w pewnym sensie zmarnowana, bo żadnej szkody nie odnieśli. Ci jednak, którzy mieli wypadek albo którym pojazd ukradziono, dostali od towarzystwa ubezpieczeniowego znacznie więcej, niż wynosiła składka. Taki przecież jest sens ubezpieczenia, także społecznego.
Z systemem rentowym w ZUS jest podobnie. Jedni z niego skorzystają, gdy zdrowie zmusi ich do przejścia na rentę wcześniej, niż wybije emerytalny zegar. Wyjmą o wiele więcej, niż włożyli. Większość jednak nie. Co wcale nie znaczy, że państwu i reszcie ubezpieczonych jest obojętne, czy zasilają Fundusz Rentowy dłużej, czy krócej. Budżet jak najbardziej ma interes, by płacili jak najdłużej. Upieranie się, że decyzja o tym, kiedy kończymy pracę, powinna należeć wyłącznie do zainteresowanych, miałoby więc konsekwencje, które dość trudno byłoby zaakceptować. Takie, że osoby mało zarabiające musiałyby pracować dłużej i w rezultacie dłużej też płaciłyby składki rentowe. Świetnie uposażeni zaś od tego obowiązku mogliby się uwolnić dużo wcześniej. I to już niekoniecznie byłoby zgodne z ideą reformy, a z ideą solidaryzmu społecznego – wcale.