Stale napływają wiadomości o likwidacji szkół. Następuje to często wbrew protestom rodziców i lokalnych społeczności. Oficjalna przyczyna: zbyt mała liczba uczniów. Nie jest brany pod uwagę fakt, że istniejąca szkoła była często centrum życia społeczno-kulturalnego i ogniskiem inicjatyw obywatelskich.
Stany Zjednoczone – zdaniem wielu konserwatystów nazywających się neoliberałami – to cytadela myślenia w kategoriach zysku i opłacalności. Nie jest to prawda. W latach 90. zwiedzałem szkołę Montessori utrzymywaną przez władze stanowe w Sulphur Springs w Teksasie. Dowiedziałem się, że w poszczególnych klasach uczy się po kilka osób. Autokary woziły uczniów z osad znajdujących się i sto kilometrów od szkoły. Nauczyciele uczyli dzieci i dokształcali rodziców. Biblioteka szkolna służyła zarówno uczniom, jak i rodzicom. Warto przypomnieć, że w drugiej połowie XIX w. powstające jak grzyby po deszczu uniwersytety stanowe z początku zajmowały się głównie kształceniem nauczycieli. Byli oni potrzebni, aby każdy mógł czytać Biblię i inne książki, a Ameryka była traktowana jako „educated country”.
Likwidacja szkół to przedłużenie długotrwałego, szkodliwego procesu. Za rządów prof. Jerzego Buzka zlikwidowano setki bibliotek. Prawie bez echa: bibliotekarze nie palili opon, pozbawieni bibliotek emeryci i uczniowie nie wychodzili na ulice i nie blokowali dróg. Ostatnie lata to okres spadku liczby księgarń. Zachodzi obawa, że wkrótce w niektórych miastach nie będzie ich wcale. Jedną z ważnych przyczyn tego stanu rzeczy jest pauperyzacja części społeczeństwa zniechęcająca do kupowania książek. Ważny jest też brak polityki państwa wspierającej czytelnictwo i traktowanie książki jako jednego z przedmiotów codziennego użytku, a nie ważnego instrumentu edukacji społecznej. Pod względem liczby sprzedanych książek na mieszkańca jesteśmy na końcu międzynarodowych wykazów statystycznych. Łącznie z podręcznikami szkolnymi, ta liczba to dwie książki rocznie. W Izraelu ponad 70.

Zdumiewająca jest obojętność polityków wobec likwidatorskich zabiegów

Od wielu lat w podręcznikach ekonomii mowa jest o spadku znaczenia tradycyjnych czynników rozwoju gospodarczego – ziemi, kapitału i pracy oraz o rosnącym znaczeniu wiedzy. Niektórzy autorzy nazywali naukę bezpośrednią siłą wytwórczą. Inni podkreślali praktyczne znaczenie edukacji podstawowej. Stanisław Strumilin dostrzegał zmiany w wydajności pracy w przypadku ukończenia przez robotnika kolejnej klasy szkoły podstawowej. Współczesna koncepcja kapitału ludzkiego wykazująca wpływ edukacji na wzrost gospodarczy wyłoniła się w latach 60. z badań Theodore’a Schultza (w 1979 r. nagrodzonego Noblem w zakresie nauk ekonomicznych). Obecnie często słyszymy, że najlepszą inwestycją jest pomnażanie kapitału ludzkiego, że potrzebni są pracownicy wiedzy, gdyż od ich liczby i kwalifikacji zależy ukształtowanie nowoczesnej gospodarki opartej na wiedzy i społeczeństwa informacyjnego. Likwidacja szkół i bibliotek oraz upadek księgarstwa to hamulce na drodze do tejże gospodarki.
Likwidatorskie zabiegi mogą nas przybliżyć do ideału portugalskiego dyktatora Antonio Salazara: społeczeństwa ludzi niewykształconych, pobożnych i potulnych wobec władzy. Zdumiewająca jest obojętność polityków wobec likwidatorskich zabiegów. Może niektórym jest bliski salazarowski ideał? Wzrost liczby ludzi słabo wykształconych nie musi oznaczać wzrostu pobożności. A już na pewno nie musi oznaczać potulności wobec władzy.