Jeden znajomy proweniencji mocno liberalnej lubił powtarzać, że wydawanie pieniędzy na tę całą Polskę B, małe miasteczka, wymierające wsie, to marnotrawstwo. Powinno być, powiadał, jak w Ameryce – tam pełno jest opuszczonych miast, kiedyś bogatych i zaludnionych, które padły, gdy zmieniła się sytuacja gospodarcza.
A to wybudowano kilka kilometrów dalej autostradę i nikt już tam nie zaglądał, a to wydobywanie jakiegoś minerału przestało być opłacalne i kopalnie zamknięto, a to fabryka, która dawała utrzymanie tysiącom, przeniosła się do Chin. I co, pytał, się stało? Ludzie się wynieśli, miasta nie ma, życie toczy się dalej. Na uwagę, że Stany to kraj wielkości Europy i zaludniony trzy razy słabiej niż Polska, odpowiadał: wolności nam więcej trzeba, nie sofistyki.
Przypomniało mi się to zdanie w kontekście wyników egzaminów gimnazjalnych, gdzie uczniowie szkół wiejskich i z małych miasteczek znów osiągnęli gorsze wyniki niż ci z wielkich miast. Widocznie gorsze. Czy państwo powinno łożyć dodatkowe środki, by wyrównać ich szanse? Co powie mój znajomy, wiem. Argument, że jak odbierzemy nauczycielom przywileje, każemy dłużej pracować za te same pieniądze, to w szkołach się poprawi, do mnie nie trafia (tak, tak, samorządowcy, dziennikarze i ekonomiści, którzy nim szafują najczęściej, uwielbiają dokładanie obowiązków, a cięcia pensji przyjmują z uśmiechem na ustach i wdzięcznością). Mam jednak przekonanie, że tak jak troszczymy się o PKB, jakość państwa i wolność gospodarczą, tak winniśmy pochylić się nad jakością edukacji w malutkiej mieścinie. Z prostego powodu: jak zabraknie ludzi z Polski B, to kto wybuduję tę wyśnioną, bogatą Polskę A?