Właśnie zakończyła się pierwsza tura – będą jeszcze dogrywki – rekrutacji na studia. Utrzymuje się tendencja narastająca od kilku lat. Coraz mniej chętnych na kierunki płatne, coraz mniej chętnych w ogóle. Naturalnie winny tej sytuacji jest niż demograficzny, ale także obserwowane tendencje do przesuwania studiów na później czy też rezygnowania z nich na rzecz średnich szkół zawodowych. Ukończenie studiów bywa konieczne dla wykonywania pewnych zawodów (wójt i sekretarz gminy), ale straciło świeżo pozyskany status równy niemal szlachectwu. Skoro nie ma po nich pracy lub pieniędzy, to takie decyzje świadczą o rozsądku.
Z tą pracą po studiach i z pieniędzmi jest zupełnie inaczej niż się powszechnie uważa, a nawet wprost przeciwnie. Liczby pokazują co innego, a rzeczywistość co innego. Liczby to szukający pracy w wieku 16–25 lat, a rzeczywistość to pragnący pracy w tym wieku oraz pracujący na czarno. Znam dziesiątki studentów podejmujących prace dorywcze, bo tylko to ma dla nich sens, skoro stale jeżdżą na stypendia, lub rzeczywiście niepracujących w zawodzie po ukończeniu zaocznej polonistyki na marnym państwowym uniwersytecie. Z kolei pracodawcy coraz lepiej – czasem znakomicie – potrafią wyłapywać w procesie zatrudniania ludzi odpowiednich, przy czym coraz częściej zwracają uwagę na typ studiów oraz poziom uniwersytetu. Bycie magistrem niczego nie gwarantuje, bycie magistrem renomowanej uczelni praktycznie gwarantuje pracę. Niestety namnożyliśmy byle jakich szkół wyższych ze szkodą dla młodzieży.
Bezpodstawne jest także rozumowanie stosowane przez niemal wszystkich: od władz po rodziców i samych delikwentów. Że to, co jest w cenie dziś, co przynosi łatwo pracę teraz, będzie takie za pięć lat. Tak się omyliły tysiące chętnych na prawo – dzisiaj już nikt nie chce nowych adwokatów, tak się zaczyna dziać z ekonomią. Nadprodukcja lub spadek zapotrzebowania. Za chwilę dotknie to wielu dyscyplin lekarskich czy technicznych, które obecnie są tak bardzo modne i wspierane, inżynier od dróg i mostów może dziś przebierać w ofertach, ale i ten boom niedługo będzie miał kres. Kierunki wspierane trzeba zmieniać, myśląc w perspektywie dekady.
Po obecnym kryzysie – jak przewiduję – wróci do łask humanistyka i to nie ta jej część, która jak mediacje i negocjacje ma natychmiastowe zastosowanie, ale ta najbardziej teoretyczna i abstrakcyjna. Dla bardzo wielu firm na świecie (raczej w Ameryce niż w Europie) cenne są inteligencja i rozwój ogólny, a nie przygotowanie do zawodu. Stąd w USA wielka popularność filozofii, filozofii politycznej (autoreklama!) czy historii. Dlatego na wykłady Micheala Sandela przychodzi prawie 2 tys. słuchaczy. Sandel, autor pysznej książki „Czego nie można kupić za pieniądze” i wielu innych bardzo poważnych, nie jest wyjątkiem, chociaż – a znam go dobrze – ani mu w głowie praktyczne zastosowanie swoich poglądów.
Nieuchronnie, po wielkim i tragicznym okresie technologii, na co nabrali się nawet niektórzy uczeni, którzy domagają się współpracy z przemysłem (ja bardzo chętnie, tylko jak wdrożyć historię idei?), wrócimy do podstaw, czyli do filozofii, bo w zasadzie wszystko od niej się zaczyna. A ponieważ nie bardzo wiemy, co mówimy, mamy liczne wątpliwości co do stanu demokracji, nie wiemy, czy społeczeństwa potrafią się komunikować i żyć we wspólnotach, to musimy szukać odpowiedzi na fundamentalne pytania. Życie publiczne, jeszcze bardziej niż gospodarka, wymaga wdrożeń i chociaż nie pragnę, jak Platon, rządów filozofów, jestem przekonany, że wiedza na temat sensu i bezsensu będzie niedługo towarem pilnie poszukiwanym.
A zatem w gruncie rzeczy wybór nie jest taki, jak go dorośli opisują, wybór jest taki, jaki jest stan kultury. A naszej jest marny.