Nie ma czego zazdrościć politykom odpowiedzialnym za tworzenie strategii edukacyjnej. Nie dość, że muszą godzić sprzeczne interesy ogółu i jednostek, to jeszcze dobre chęci często prowadzą ich w stronę dokładnie odwrotną od zamierzonej.

Wakacje to dobry czas, żeby odetchnąć od bieżącej polityki i spojrzeć na sprawy, którymi zajmujemy się na co dzień, z dystansem. Na przykład na odmienianą przez wszystkie przypadki kwestię równania szans.

Badania pokazują, że dla osiągania szkolnych wyników ważne jest to, z kim dziecko spotyka się w klasie. Między naukowcami nie ma zgody co do skali tego efektu. Wiadomo jednak, że dzieci, które dobrze się uczą, mocno zyskują, gdy siedzą w towarzystwie równie dobrych. Jeśli towarzystwo mają przeciętne, to wprawdzie one same nie mają z tego profitów, ale za to dzięki nim podciągają się ci gorsi. Truizm? Tylko do momentu, gdy okazuje się, że gdyby zyski i straty przeliczyć na punkty, to w skali całej populacji największe zyski są wtedy, gdy słabsi i lepsi trafiają do jednej klasy. W takim układzie choć lepsi nie zyskują tyle, ile by mogli w innych warunkach, to mocno nadrabiają gorsi. To bardzo ważne odkrycie z punktu widzenia polityki edukacyjnej kraju. Pozwala bowiem zastanowić się, czego bardziej potrzebujemy: kuźni geniuszy czy ogólnie podniesionego poziomu wykształcenia.

Dotychczas stawialiśmy na to drugie. Taki był zamysł przeprowadzonej w 1999 r. reformy rządu Jerzego Buzka. Minister edukacji Mirosław Handke wprowadził do systemu szkolnego nowy typ szkół. W założeniu miały one równać szanse – po sześcioletniej szkole podstawowej uczniowie mieli przechodzić do zbiorczych gimnazjów. Szkoły miały zostać dofinansowane, miano zainwestować w dobrych nauczycieli i wyposażone pracownie. Zmiana miała też opóźnić o rok selekcję na lepszych i gorszych – do liceów, techników i zawodówek uczniowie szli po dziewięciu latach nauki, a nie – jak wcześniej – po ośmiu. Efekty było widać w międzynarodowym badaniu umiejętności PISA. W ciągu dekady wyniki Polski poprawiły się tak bardzo, że badać nasz sukces przyjeżdżali dziennikarze z całego świata. Jak pokazują szczegółowe raporty PISA, awans zawdzięczamy właśnie tym najgorszym uczniom – to ich wyniki poprawiły się najbardziej (tych najlepszych pozostawały mniej więcej bez zmian).

Ale sukces okazał się tylko częściowy. U uczniów, którym zrównano edukacyjne szanse, co naturalne, rozbudzono aspiracje. Masowo zaczęli iść do liceów. A skoro był popyt, a z góry żadnych ograniczeń, rosła także podaż. Efekt: do liceum dostawał się, co prawda, kto chciał, ale o poziomie części z tych szkół lepiej milczeć. Wystarczał na tyle, by większość licealistów zdobyła wiedzę wystarczającą do prześlizgnięcia się nad poprzeczką 30-proc. progu zdawalności przedmiotów maturalnych, co z kolei otwierało drogę do szkoły wyższej. Tu było podobnie jak z liceami. Popyt zrodził setki małych, słabych uczelni. A wraz z nimi – słabych dyplomów. Jak pokazuje Bilans Kapitału Ludzkiego, co prawda zwrot z wykształcenia wyższego wynosi średnio ok. 800 zł miesięcznie (o tyle więcej zarabiali absolwenci w czasie badania), ale to zależy od klasy uczelni. Ci, którzy skończyli najgorsze, równie dobrze mogli zostać przy wykształceniu średnim. Podsumowując: pogoń za równaniem szans doprowadziła do tego, że mamy wielu co prawda dyplomowanych, ale i sfrustrowanych pracowników. To nie tylko nasza bolączka – podobne efekty obserwowano w USA już w latach 70.

Reforma miała i inne efekty uboczne – nie zakładała, że będą się przed nią bronić rodzice, którzy wolą, by ich dzieci jednak spędzały czas w towarzystwie lepszych. To, zwłaszcza w dużych miastach, doprowadziło do powstawania elitarnych gimnazjów, zwykle przy najlepszych liceach. Dzięki ukrytej pod płaszczykiem testów językowych selekcji, już po szóstej klasie wyławiano najlepszych uczniów, których szkoły trzymały aż do matury.

Tyle historii. Bo oto trwa już kolejna reforma, także prowadzona pod hasłem równości szans (choć prowadzona w zupełnie odwrotną stronę – likwidująca gimnazja i powracająca do ośmioletnich podstawówek). Jednym z argumentów przeciwko poprzedniej były właśnie elitarne, sześcioletnie szkoły.

Choć teraz ma zapanować prawdziwa równość, kroki podejmowane przez MEN temu przeczą. Minister deklaruje, że do liceów powinno chodzić nie więcej niż 40 proc. młodzieży, a Centralna Komisja Egzaminacyjna zapowiada utrudnienie matury. Dodatkowo Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego robi wszystko, by na studia dostawali się ci najlepsi – nowy algorytm ma rozdzielać pieniądze nie za liczbę studentów, ale za jakość. Czyli jednak stawia na to, by lepsi zyskiwali na towarzystwie lepszych.

Jak zawsze jednak, reformatorzy sobie, a rodzice sobie. Jak pokazują dane z Systemu Informacji Oświatowej, przybywa tych, którzy nie chcą, żeby ich dzieci siedziały w państwowych ławach i to w nich były reformowane. Choć pierwsze klasy siódme zostały w wydłużonej podstawówce dopiero w minionym roku szkolnym, o ponad 40 proc. zwiększyła się w tym czasie liczba uczniów prywatnych szkół. Ten, kogo stać, próbuje przeczekać zmiany. Jeśli okaże się, że te negatywnie odbijają się na kompetencjach uczniów, to obronną ręką wyjdą z nich ci najzamożniejsi. Trudno nazwać to równaniem.

Jakąś miarę do nowej reformy będzie jednak można przyłożyć dopiero w 2021 r., w czasie kolejnego badania PISA (to, na którego wyniki czekamy teraz, będzie pokazywało jeszcze umiejętności uczniów gimnazjów). Jak zwykle najciekawsze będą te efekty, których nikt nie przewidział.