– Zdrowiem to ja nie chcę się zajmować – mówi mi posłanka, która przez cztery lata brała udział w pracach komisji zdrowia. – Lobby w tym obszarze jest tak potężne, że człowiek się szybko gubi. Nie wiadomo, kto, dlaczego i czego chce – tłumaczy.
A mi przychodzi do głowy przewrotna myśl, że problemem systemu ochrony zdrowia jest nie tylko brak pieniędzy, lecz także ich nadmiar. Z pozoru brzmi to jak herezja – w końcu sama wiele razy pisałam o dziurze w budżecie NFZ, o terapiach, na które państwa nie stać, o tym, że zajmujemy jedno z ostatnich miejsc w Europie pod względem nakładów na leczenie. Paradoks łatwo jednak wytłumaczyć: choć nie ma wątpliwości, że fundusze są niewystarczające w relacji do potrzeb, to zarazem są tak duże, że stają się obiektem rynkowej walki. A droga do uszczknięcia kawałka wartego ok. 200 mld zł tortu prowadzi przez pacjenta. Dlatego osoba, która zostanie szefem resortu zdrowia, musi dobrze znać układy i układziki, rozumieć kto, z kim i dlaczego. – Tym bardziej że niektórzy wyjadacze są tu dłużej niż jakikolwiek minister – mówią moi rozmówcy.
Dyskusje na temat przyszłego ministra zdrowia prowadzone w gronie dziennikarzy czy ekspertów zazwyczaj kończyły się smutną konkluzją, że ławka jest krótka. Mówimy o obszarze pełnym pułapek, a jednocześnie wiążącym się z ogromną odpowiedzialnością. Na dodatek z pensją, której bliżej do wynagrodzenia nie tyle lekarza, ile pielęgniarki. W niedawnym wywiadzie dla DGP Joanna Mucha, posłanka Polski 2050, porównała zadania ministra zdrowia do misji samobójczej. Inny poseł, śmiejąc się, mówił, że każdy się teraz boi telefonu od Tuska z propozycją objęcia resortu zdrowia, bo przecież szefowi się nie odmawia. Jednak nikt się chyba nie spodziewał, że będzie to jedyne ministerstwo, do którego faktycznie nie będzie chętnego.
Ostatecznie wszystko wskazuje, że do tej misji została wytypowana wiceszefowa PO Izabela Leszczyna. Doświadczona polityczka, mocno zakorzeniona w strukturach partyjnych, blisko ucha przyszłego premiera, specjalizująca się w finansach. Nikt nawet nie udaje, że zna się na zdrowiu. Kluczowe będzie to, jakich sobie wybierze doradców. Będzie musiała im mocno ufać, biorąc pod uwagę to, że sama nie ma wiedzy i doświadczenia, żeby ocenić, czy ich kierunek działania jest słuszny. Wśród nich powinien się znaleźć ktoś, kto dobrze orientuje się w tym, kto czyje interesy reprezentuje, i nie gubi się w siatkach powiązań i sympatii.
Gdy pytam jednego z polityków znających się na zdrowiu, skąd wie, komu wierzyć, odpowiada wymijająco: warto mieć wiele źródeł. Czy to wystarczy? W tym kontekście jako najbardziej wpływowych aktorów wymienia się zwykle firmy farmaceutyczne, ale podam inny przykład: do wytrawniejszych graczy na rynku należą też związki zawodowe zawodów medycznych. W 2017 r. Ewa Kopacz opowiadała, że kiedy zaczynała pracę na stanowisku ministra zdrowia, nikt jej nie wierzył, że lekarze będą zarabiać pod koniec jej urzędowania 10 tys. zł brutto. – I proszę, zarabiają – mówiła DGP pięć lat temu. Tyle że 10 tys. brutto to obecnie minimalne wynagrodzenie pracowników medycznych zapisane ustawowo. – Kiedy usłyszeliśmy, na co ministerstwo się zgodziło w negocjacjach ze związkami w sprawie sposobu wyliczania najniższych pensji, łapaliśmy się za głowę, bo wiedzieliśmy, że to rozsadzi budżet – mówi urzędnik odpowiedzialny za pilnowanie finansów zdrowotnych. Nie rozsadziło – pieniądze uszczknięto z puli, która miała pójść na więcej świadczeń dla pacjentów. W minionym roku z budżetu przekazano NFZ 18 mld zł dyrektorom szpitali na wyrównanie wynagrodzeń, gdyby okazało się, że ich pracownicy zarabiają mniej niż ustawowe minimum. Kłopot polega na tym, że jeżeli jedna grupa otrzymuje podwyżki, to druga, która zarabia o wiele więcej, też je chce dostać, żeby „było sprawiedliwie”. Rozrzut jest duży. Znam opowieść o lekarzu, który w jednym z mocno zadłużonych szpitali zarabia 100 tys. zł miesięcznie. Pytałam dyrektora tej placówki, jak to możliwe. Bez mrugnięcia okiem odpowiedział, że to norma. Bo inaczej lekarz odszedłby do innego szpitala. A on nie może sobie na to pozwolić.
Im mniejsza kadra, tym łatwiej lekarzom negocjować pensję. Gdy samorząd lekarski walczy o to, by nie otwierać rynku, m.in. blokując dopuszczanie medyków spoza UE, to dba w ten sposób o pacjenta – jak deklaruje – czy jednak o własne interesy? Prawda jest pewnie pośrodku: bariery językowe i różnice w wykształceniu są ważne, ale wielu lekarzy ma też dość pracy ponad siły, chcą być odciążeni.
Większość dotychczasowych ministrów zdrowia dość szybko traciło sympatię do środowiska lekarskiego. A nawet zaczynało się czuć jak w oblężonej twierdzy. Łatwo wtedy wszędzie wietrzyć spisek, nie dowierzać, że ci czy tamci przychodzą z dobrym rozwiązaniem dla całego systemu, a nie wyłącznie dla własnej grupy interesu. Na tym poślizgnął się Adam Niedzielski. Jego niechęć do lekarzy rosła z roku na rok, aż w twitterowym pojedynku zdradził, co wypisał sobie na recepcie jeden z medyków. W efekcie stracił posadę i szansę na start w wyborach.
W Sejmie krąży ostatnio anegdota na temat nerwowych poszukiwań na szefa resortu, jego zastępców, a nawet dyrektorów departamentów: gdy sondowano jednego z ekspertów, czy przyjąłby wysokie stanowisko, odpowiedział: „Po co mi to? Jestem lekarzem. Zarabiam więcej, a pracy mam mniej”.
Posłowie wydają się zagubieni. Tak jakby się nie spodziewali, że wybory wygrają. Widać, że nie mają pojęcia o tym, jak wydawane są te setki miliardów na zdrowie. Świadczy o tym choćby beztroskie wyciągnięcie do czytania pierwszego projektu obywatelskiego właśnie dotyczącego wynagrodzeń. Przygotowały go związki zawodowe pielęgniarek i położnych – zresztą słusznie, bo dotychczasowy system spowodował nierówności w wynagradzaniu. Kłopot polega na tym, że gdyby wszedł w życie, obciążyłby budżet zdrowotny dodatkowymi 10 mld zł rocznie. Zapytałam pielęgniarki wprost: czy to naprawdę dobry moment? Przecież nowa władza jeszcze nie zdążyła policzyć pieniędzy. Moje rozmówczynie przyznają, że nie zarabiają już głodowych pensji, ale sytuacja jest bardzo niesprawiedliwa. I że moment nigdy nie będzie dobry. I mają rację. Ale dlaczego marszałek Szymon Hołownia najpierw nie spytał swoich kolegów z nowej koalicji – tych od spraw gospodarczych i zdrowotnych – co się stanie, jak od razu wrzuci podwyżki do porządku obrad. – Byliśmy srodze zdziwieni, nawet z nami rozmawiał – mówią mi politycy. To jest jednak ich zmartwienie – nie Hołowni czy pielęgniarek. Przyszła pani minister powinna mieć już listę min, które trzeba rozbroić zawczasu, a nie rozmawiać o nich po tym, jak już dojdzie do wybuchu.
Kolejnym wyzwaniem są dyrektorzy szpitali. Ci zazwyczaj grają w otwarte karty: wiedzą, że placówka, która przestaje przyjmować pacjentów, a nie daj Boże jakieś dziecko umrze, bo karetka nie zdążyła dojechać, to problemy polityczne. Mało wytrawny gracz łatwo może ulec odpowiednio przekonującej narracji: dyrektorzy, którzy sobie dają radę, zawsze podają argument, że to kwestia dobrego zarządzania; ci, którym idzie gorzej, zawsze tłumaczą to brakiem pieniędzy. A prawda znowu jest pośrodku. Nie ma jednak wątpliwości, że struktura szpitali wymaga dobrze przygotowanej zmiany, wprowadzonej z rozwagą na podstawie dogłębnego zrozumienia systemu. Takiej, która zawczasu załagodzi spory bez ulegania politycznym naciskom.
Oczywiście liczni lobbyści rynku farmaceutycznego są świetnie przygotowani do walki. Nierzadko to byli pracownicy resortu zdrowia z dobrym zapleczem prawniczym i pokaźnymi funduszami. Nie opuszczają żadnej komisji sejmowej, a o ich skuteczności może świadczyć to, że blokowali zmiany na rynku zdrowotnym przez 10 lat (tyle trwała zmiana ustawy refundacyjnej). – Niektóre zagrywki z ich strony były naprawdę nieuczciwe i nielojalne – mówi mi jeden z urzędników. Z drugiej strony wiele analiz i uwag lobbystów jest słusznych. Rzecz w tym, że trzeba wiedzieć które. A do tego trzeba znać system i zrozumieć, komu na czym zależy.
Niedawno pisaliśmy o lekach recepturowych, dziwiąc się, że przy okazji regulacji rynku wyrobów medycznych nie objęto tego obszaru przepisami (mowa o ustawie refundacyjnej z 2012 r.). Czy ktoś za tym lobbował? Prawdopodobnie tak. Ale trudno już dotrzeć do źródła. Wiadomo, że w efekcie apteki, hurtownie, producenci i lekarze zrobili sobie z tego żyłę złota, przynoszącą przynajmniej dziesiątki milionów złotych. A wszystko dlatego, że NFZ – zgodnie z przepisami – płacił za wszystko niezależnie od ceny. Najdroższa maść kosztowała 180 tys. zł – tyle, ile niejedna terapia onkologiczna. Dlaczego przez lata funkcjonowało to bez przeszkód? Można spekulować. Teraz wprowadzane zmiany mogą z kolei zaszkodzić dla rynku i pacjentów, bo kurek dokręcono za mocno.
Kolejnym wyzwaniem jest rynek aptek. Tutaj też rządzą pieniądze. Jeden z głównych frontów walki to spór sieciówek z małymi placówkami. Obie strony mają silne lobby. Kto ma rację? Czy ograniczenie działalności sieci aptecznych zaszkodzi pacjentom, bo zdrożeją leki? A może odwrotnie – da szansę na rozwój lokalnym aptekom, które stawiają na polskich przedsiębiorców? – Nagle się okazuje, że przepisy dotyczące tego rynku są zmieniane w innej ustawie niż zdrowotna. A do nas, posłów, przychodzą kolejne osoby, które ciągle mówią, że stracą pacjenci, opowiadają dziwne historie, pokazują różne powiązania polityczne. Jak to zrozumieć? Nie da się. A jak nagle miesza się do wszystkiego ambasada amerykańska, to już można zgłupieć – mówi mi jedna z posłanek.
Do sporów o pieniądze dochodzą konflikty personalne, w których jeszcze trudniej się orientować. Weźmy trwającą reformę onkologii. Czy idzie w dobrym kierunku? Odpowiedź zależy wyłącznie od rozmówcy. Całe środowisko radykalnie się podzieliło. Czy to rozbieżności merytoryczne? Niekoniecznie – często decydujące są sympatie i antypatie poszczególnych graczy. Nic dziwnego, walka toczy się nie tylko o miliardy złotych, lecz także o władzę i prestiż.
Mamy jeszcze organizacje pacjentów, które też mają swoich faworytów. Czy wspierają profesorów medycyny, firmy farmaceutyczne, a może faktycznie chorych? I czy nowa pani minister będzie wiedziała, kto ma rację? Rada, że trzeba czerpać wiedzę z wielu źródeł, może nie wystarczyć. W trakcie pandemii przy zakupie respiratorów, które nie dotarły lub nie zostały uruchomione, czy ustalaniu wyceny testów na COVID-19 (jednych z najwyższych w Europie) nawet się politykom nie przydała. Albo przydała, ale nie wiadomo komu. Raczej nie pacjentom. ©Ⓟ