Wyobraźmy sobie rok, gdy umiera w Polsce co piąte dziecko, a rodziny, które uniknęły tragedii, mogą mówić o wyjątkowym szczęściu. Tak przecież bywało w nieodległych czasach, a robimy coraz więcej, żeby wróciły.
Gdy Rosjanie stłumili powstanie styczniowe, w Petersburgu powstało kilka przewrotnych pomysłów na to, jak boleśnie ukarać Polaków. Najskuteczniejszym okazał się najprostszy w realizacji. Zaborca zniósł przepisy nakazujące przymusowe szczepienia dzieci przeciwko ospie. Oczywiście uczyniono to jedynie na terenie Królestwa Polskiego. Na efekty car nie musiał długo czekać. Ospa prawdziwa bardzo szybko powróciła na tereny, gdzie wcześniej zupełnie już nie występowała. Atakując głównie osoby mające mniej niż 14 lat, czyli pokolenie nieobjęte obowiązkowym szczepieniem. W konsekwencji jedynie w Łodzi w 1911 r. zmarło na nią 1249 dzieci.
Gdyby dziś, w ciągu miesiąca w Warszawie, we Wrocławiu czy w Gdańsku skonało w męczarniach tysiąc dzieci, byłby to niewyobrażalny szok dla całego społeczeństwa. Łatwo wyobrazić sobie stopień histerii, który z mediów rozlałby się po całym kraju. Tymczasem coraz więcej wskazuje na to, że za jakiś czas znów będzie należało się do takich zdarzeń przyzwyczaić, bo staną się boleśnie realne. Sporą zasługę w tym może mieć świeżo powstały Parlamentarny Zespół do spraw Bezpieczeństwa Programu Szczepień Ochronnych Dzieci i Dorosłych, którego twarzą medialną został poseł Piotr Marzec. Do tej pory znany szerzej jako weteran polskiego rapu Liroy, niekoniecznie poświęcający swoje utwory tematyce medycznej. Ale jak widać, na przekwalifikowanie się nigdy nie jest za późno. Do podobnego wniosku doszli trzej inni parlamentarzyści z klubu Kukiz’15: filolog Paweł Skutecki, technik informatyk Wojciech Bakun i radioelektronik Jerzy Kozłowski. Ta czwórka dzielnych ludzi zamierza zweryfikować dwieście lat osiągnięć najwybitniejszych lekarzy, biologów, epidemiologów i innych oszustów wmawiających ciemnemu ludowi, że choroby zakaźne istnieją, a nawet mogą zakończyć się zgonem. Końcowym efektem ich pracy – jak poinformowała media Justyna Socha z Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Wiedzy o Szczepieniach „STOP NOP” – będzie: „zmiana systemu monitorowania niepożądanych odczynów poszczepiennych oraz likwidacja sankcji związanych z rezygnacją ze szczepień”. Skoro grupa jakichś polityków wyznacza sobie taki cel do osiągnięcia, to wyborca dla własnego bezpieczeństwa powinien zadać sobie trud zastanowienia się nad możliwymi efektami. Zwłaszcza że świat, w którym ludzie radzili sobie bez szczepień ochronnych, wcale nie jest tak zamierzchłą przeszłością.
Pechowy brak odporności
Spośród znanych chorób zakaźnych, pomimo że od około stu lat udaje się z nimi już skutecznie walczyć, za zupełnie wyeliminowany z ludzkiego otoczenia uznano dotąd jedynie wirus ospy prawdziwej. Inne chorobotwórcze bakterie lub wirusy nadal utrzymują swój charakter endemiczny. „Takie schorzenia nigdy nie zanikają całkowicie – zachowują żywotność dzięki stałemu występowaniu pojedynczych zachorowań czy wybuchom niewielkich epidemii” – tłumaczą Frederick Cartwright i Michael Biddiss w książce „Niewidoczny wróg. Zarazy i historia”. Po każdej epidemii liczba osób odpornych na danego mikroba w populacji gwałtownie rośnie, by potem sukcesywnie spadać. A dzieje się tak za sprawą przychodzenia na świat nowego pokolenia, które nie miało styczności z daną choroba. „W ten sposób zdeterminowany zostaje wiek osób najbardziej narażonych na zakażenia. Na przykład, jeśli większa epidemia nie wystąpiła przez ostatnie dwadzieścia lat, wtedy najbardziej narażone na zachorowania będą dzieci i nastolatki” – dodają autorzy. A co jeśli epidemia danej choroby nie wystąpiła już od dużo dłuższego czasu? Do tego jeszcze ludzka zbiorowość żyje sobie w błogim poczuciu wiecznego bezpieczeństwa. Wówczas spustoszenia poczynione przez gwałtownie rozwijającą się zarazę śmiało można porównać z końcem świata. Lub, jeśli ktoś woli bardziej optymistyczne sformułowania, z początkiem nowego. Kilka takich spektakularnych katastrof zostało dość dokładnie opisanych w historii medycyny.
Obywatele królestwa Fidżi zamieszkiwali ponad sto wysp w spokoju przez wiele stuleci. Aż w październiku 1874 r. ich kraj został włączony w skład Imperium Brytyjskiego. Niespecjalnie tym załamany król Cakobau, wraz z całą rodziną i dworem wybrał się do Sydney, by prowadzić nie tylko polityczne negocjacje, lecz także nacieszyć się luksusami cywilizacji białych. Na drogę powrotną rząd Jej Królewskiej Mości zaoferował zaprzyjaźnionemu monarsze podwiezienie na pokładzie krążownika HMS Dido. Pech chciał, że wśród załogi znalazł się nosiciel odry. Jej wirus rozprzestrzenia się z taką łatwością, że w połowie XIX w. jej epidemie wybuchały w Europie nawet co pięć lat. Wprawdzie kilka procent dzieci umierało, jednak cała reszta populacji została w naturalny sposób zaszczepiona. Odrę przechodziły więc tylko niemowlęta mające dodatkowo antyciała przekazane im przez matki. Takich zabezpieczeń nie miały organizmy nieświadomych nadciagającej zagłady mieszkańców królestwa Fidżi. Już na pokładzie HMS Dido zachorowało kilka osób z otoczenia Cakobau. Ale wirus czynił w ich organizmach tak piorunujące spustoszenie, że okrętowy lekarz nie rozpoznał odry. Zwiodło go też to, iż były to osoby dorosłe, a nie małe dzieci. Przywieziona przez monarchę zaraza błyskawicznie opanowała jego królewno. Nim w 1875 r. zaczęła się na Fidżi pora wiosenna, zmarło ok. 25 proc. mieszkańców kraju, czyli 40 tys. ludzi. Umierali równie szybko dorośli, jak i dzieci. Potem epidemia wygasła, by co kilka lat powracać. Jednak atakowała już tylko dzieci, no chyba że przerwa między epidemiami trwała dłużej niż 20 lat, to wówczas zaczynali chorować także dorośli.
Podobne przypadki wymierania sporej części populacji jakiegoś kraju, z powodu braku odporności na daną chorobę odnotowywano też wcześniej, acz jeszcze wówczas nie mieli okazji obserwować ich z bliska zachodni naukowcy. Przywleczone z Europy mikroby zabiły dużo więcej mieszkańców Ameryki Południowej niż konkwistadorzy. Kiedy pierwszy zarażony ospą Hiszpan wyprawił się na podbój państwa Inków, zamieszkiwało go ok. 7 mln obywateli. Po trzech wielkich epidemiach, jakie nawiedziły rejon Peru w okresie 30 lat, doliczono się tam ledwie pół miliona żywych ludzi.
Chorobliwa codzienność
Na szczęście możliwość, że z powodu fobii podsycanych przez ruch antyszczepionkowy wszyscy Polacy przestaną szczepić swoje dzieci, jest raczej mało prawdopodobna. Natomiast możliwość, że cześć osób ulegnie pseudonaukowej propagandzie – całkiem spora. Gdyby grupa ta okazała się dość liczna, nasza populacja znów zacznie się składać z osób mniej oraz bardziej odpornych na znane choroby zakaźne. Wówczas zacznie dziać się to samo, co ma miejsce tej zimy w USA. Za sprawą tego, że kolejne okręgi wprowadzały dobrowolność szczepienia dzieci, po raz pierwszy od 50 lat rozwija się epidemia odry. Jej przypadki odnotowano już w 14 stanach.
Oczywiście z takimi uciążliwościami na co dzień da się żyć, zwłaszcza jeśli jest się przedstawicielem pokolenia, które zostało przymusowo zaszczepione. Nieco gorzej mają dzieci. To, jakie niebezpieczeństwa na nie czyhają w świecie bez szczepień, świetnie obrazują statystyki zawarte w opracowaniu Grażyny Liczbińskiej „Biologiczne i społeczne przyczyny umieralności dzieci w rejencji gdańskiej w II połowie XIX wieku”. Autorka dokładnie wylicza liczbę zgonów wśród młodych ludzi na terenie dzisiejszej Wielkopolski i Pomorza Gdańskiego. Dane za poszczególne lata wskazują, iż na badanym terenie umierało od 15 do 20 proc. dzieci z każdego rocznika. Co oznaczało, że na obszarach zamieszkiwanych przez dość zamożną ludność, gdzie poziom przestrzegania zasad higieny oraz dostępność pomocy medycznej był najwyższy, jeśli idzie o ziemie dawnej Polski, i tak nie było rodziny, w której nie umarłoby choć jedno dziecko. „Prawie 38 proc. zachorowań powodowały epidemie chorób zakaźnych, głównie ospy, szkarlatyny, odry, różyczki” – pisze autorka.
Jeśli ktoś spędził dwa lata w łóżku, starając się uruchomić swój duży palec u nogi, wszystko inne wydaje się wówczas bardzo łatwe” – podsumował swoją walkę z chorobą Heinego-Medina oraz karierę polityczną Franklin D. Roosevelt
Co gorsza, do znanych już chorób dołączały także nowe. Prym wśród nowości wiodła cholera. W 1867 r. zaraziło się nią w Warszawie ponad 7 tys. osób. Z czego zmarło 2299 – głównie dzieci. Ale jeśli nawet udawało im się przeżyć, to i tak powrót do normalnego funkcjonowania, po ciężkiej przypadłości, nie przedstawiał się łatwo. „Płonica (szkarlatyna – red.) występująca najczęściej endemicznie była chorobą o bardzo ciężkim przebiegu i często powikłana” – opisuje w monografii „Choroby dzieci i sposoby ich leczenia przed stu laty w Warszawie” (wydanie z 1969 r.) Zofia Podgórska-Klawe. „Najczęstszymi powikłaniami były: zapalenie gardła, nazywane raz dietetycznym innym razem gangreną gardła, zapalenie opon mózgowych, zapalenie ucha, zapalenie gruczołów przyusznych”. Chorobę leczono wówczas przy pomocy pijawek, a gdy gorączka wzrastała, dorzucano jeszcze środki przeczyszczające. Nie powinno dziwić, że taką kurację nie dawało rady przeżyć ok. 25 proc. dzieci. Upustem krwi starano się w połowie XIX w. leczyć także odrę, czym jedynie pogarszano stan chorego. Zwłaszcza że i bez takiej ingerencji: „zdarzały się epidemie ostre, z licznymi powikłaniami, jak biegunka, zapalenie mózgu, kiszek, oczu, owrzodzenia w jamie ustnej” – zaznacza Podgórska-Klawe.
W tym natłoku powodowanych przez mikroby nieszczęść najbardziej koszmarnie prezentował się krztusiec. Jedna z najczęstszych epidemii wśród niemowląt. Dzieci chorowały w pierwszych tygodniach po urodzeniu, gdyż noworodek nie otrzymuje biernej odporności przeciwkrztuścowej od matki. Bakterię przekazywały im osoby dorosłe drogą kropelkową, za sprawą kaszlu, kichania, a nawet mówienia. Pałeczki krztuśca atakowały błony śluzowe: krtani, tchawicy i oskrzeli, powodując ich martwicę. Zarażone dziecko najpierw kaszlało z narastającą częstotliwością. Im ataki były częstsze, tym bardziej jego twarz robiła się sina, następował wytrzeszcz oczu, połączony ze łzawieniem i ślinieniem. W końcu ataki kaszlu okazywały się tak mocne, że zaczynały pękać naczynia krwionośne w okolicach oczu i nosa. Po kilku dniach męczarni następowała faza agonii, gdy wyczerpane, niewyspane i zakrwawione dziecko dusiło się, jednocześnie mając nieustanne drgawki. Nieuchronna już śmierć przynosiła ulgę w niewyobrażalnym cierpieniu także rodzicom.
Coś optymistycznego
Śmierć i cierpienie w świecie bez szczepionek były elementem codzienności. Chcąc nie chcąc ludzie musieli się z tym godzić i próbować odnajdywać w tym jakiś cel. Cała etyka chrześcijańska opiera się na fundamencie, że męczeństwo i poświęcenie mają głęboki sens, zarówno dla ludzkiej jednostki, jak i całych społeczeństw. Wśród chorób zakaźnych, wyeliminowanych współcześnie przez szczepienia, doszukać się można i takich, które zapewniały swoim ofiarom wiele ubogacających je cierpień. Pierwsze miejsce na podium należało się niewątpliwe gruźlicy. Powodującej w dziewiętnastowiecznej Europie rocznie ok. 20 proc. wszystkich zgonów. W bogatych Niemczech każdego roku umierało na nią ok. 50 tys. osób. Dopóki bakterii nie wyizolował Robert Koch, wierzono, że gruźlicę wywołują wilgoć i bieda. Najczęściej bowiem występowała w gęsto zaludnionych dzielnicach robotniczych oraz wśród studentów. Niedożywieni, przemęczeni i mieszkający po kilku w jednym pokoju żacy zarażali się nią nadzwyczaj łatwo. Prowadzone szacunki wskazują, iż tą chorobą pod koniec XIX w. mogło się zarazić nawet 30 proc. absolwentów wyższych uczelni.
Na gruźlicę umierało się powoli, obficie plując krwią, zaś bakteria poza płucami potrafiła atakować też kości, stawy i węzły chłonne. Chory nieustanni gorączkował, co owocowało osłabieniem, ale też gonitwą myśli. W przypadku osób tak utalentowanych jak Fryderyk Chopin bardzo sprzyjającą pracy twórczej. Wiek XIX ofiarował światu fantastycznych kompozytorów i poetów, zwykle umierających bardzo młodo, co sprzyja późniejszej popularności. Na spowolnienie postępów gruźlicy miały szansę jedynie osoby zamożne. Zaobserwowano bowiem, że stan zdrowia chorego poprawia się po przeniesieniu do miejsc ciepłych i suchych. Najlepiej nad Morze Śródziemne. Niektóre luksusowe sanatoria oferowały też kurację polegającą na wdychaniu mgiełki wodnej, połączonej z oparami kwasu karbolowego. Co mogło zabić szybciej od prątków Kocha.
Inną zarazą, fundującą jej ofiarom lata niekończących się cierpień, była choroba Heinego-Medina, nazywana też polio. Do początków XX w. obserwowano ją bardzo rzadko, aż nagle rozpoczęła się epidemia, która w połowie ubiegłego stulecia przybrała rozmiary pandemii. Wirus atakujący mózg, tkankę nerkową i mięśnie doprowadzał do koszmarnych zniekształceń ciała u dzieci, ale potrafił uczynić inwalidą także dorosłego. Jedynie w Stanach Zjednoczonych rocznie zapadało na polio ok. 35 tys. ludzi. Umierało ok. 10 proc., zaś ponad połowa zostawała na trwałe sparaliżowana.
Wśród nich znalazł się nawet przyszły prezydent Stanów Zjednoczonych Franklin D. Roosevelt. Co w ogólnym podsumowaniu kariery politycznej ponoć wcale na złe mu nie wyszło. „Choroba Franklina wbrew pozorom okazała się błogosławieństwem” – zapisała we wspomnieniach małżonka prezydenta Eleonora Roosevelt. „Dała mu bowiem siłę i odwagę, której przedtem nie miał. Musiał się zastanowić nad sensem życia i nauczyć się najważniejszego: nieskończonej cierpliwości i wytrwałości” – podkreślała. Faktycznie Franklin D. Roosevelt, nim został sparaliżowany od pasał w dół, doszedł ledwie do stanowiska asystenta sekretarza marynarki w administracji prezydenta Woodrowa Wilsona. Dopiero gdy musiał stoczyć walkę z chorobą, by nie utracić władzy nie tylko w nogach, ale też w rękach, a potem nauczyć się poruszać na wózku inwalidzkim, a nawet z niego wstawać, wyrobił w sobie niezłomny charakter. Notabene karierę polityczną reaktywował dzięki założeniu wraz z żoną fundacji wspierającej badania nad poszukiwaniem lekarstwa mogącego zwalczyć chorobę Heinego-Medina. Gdy stało się o tym głośno, wygrał w 1928 r. wybory na gubernatora stanu Nowy Jork. Zaledwie cztery lata później Roosevelt został nowym prezydentem USA. „Jeśli ktoś spędził dwa lata w łóżku, starając się uruchomić swój duży palec u nogi, wszystko inne wydaje się wówczas bardzo łatwe” – podsumował swoją oszałamiającą karierę.
W takim kontekście odkrycia Hilarego Koprowskiego, polskiego naukowca, przebywającego od czasu II wojny światowej w Ameryce, należy uznać za wyjątkową niegodziwość. W końcu to on jako pierwszy opracował skuteczną szczepionkę, a co więcej, przesłał pod koniec lat 50. do Polski 9 mln dawek dla dzieci. Dzięki jego hojności przerwano nasilającą się wówczas epidemię i uchroniono dziesiątki, a może setki tysięcy maluchów przed śmiercią, a na pewno trwałym okaleczeniem. Odbierając im tak szansę na wyrobienie w sobie mocnego charakteru za sprawą życia w nieustannym cierpieniu.
Koniec pewnej epoki
Pojawienie się ruchu antyszczepionkowego zbiega się zaskakująco w czasie z kryzysem nowoczesnej medycyny, którego genezę stanowi postępująca utrata zaufania do jej możliwości. Ciągle okazuje się bowiem, że wobec wielu chorób jest bezradna. A jednocześnie z pamięci społecznej na Zachodzie zniknęły obrazy wielkich epidemii. W efekcie współczesna medycyna rozczarowuje, bo nie jest wszechmocna, a jednocześnie paradoksalnie tworzy bardzo silne poczucie bezpieczeństwa. Skoro na co dzień śmiertelne zarazy, zabijające szybko tysiące ludzi, już się nie zdarzają, mało kto wierzy w możliwość ich powrotu. A przecież zaledwie kilka lat temu pojawił się pierwszy, bardzo mocny sygnał ostrzegawczy. Chodziło o odkrycie w bakteriach przywleczonych do Europy z Indii niezwykłego enzymu NDM-1 (New Delhi-Metallo-beta-laktam-1). Ów enzym jest genetycznym pakietem informacyjnym lub, mówiąc bardziej obrazowo, naturalną szczepionką przeciw... antybiotykom. Bakterie przekazują ją sobie, stając się niewrażliwe na kolejne grupy antybiotyków. W efekcie coraz częściej dochodzi do zakażeń ludzi mikrobami opornymi na wszelkie antybiotyki znane medycynie. Jeśli są to bakterie gruźlicy, krztuścu lub inne, śmiertelnie niebezpieczne mikroorganizmy, wówczas na drodze powrotu do dziewiętnastowiecznej rzeczywistości stoją już tylko szczepionki. Ale nie takie przeszkody, w imię szczęścia wyborców, udawało się w przeszłości usuwać rzutkim politykom. Zgodnie z prawidłowością, którą niegdyś zauważył Czesław Miłosz, pisząc: „Zaiste wariat na swobodzie największą klęską jest w przyrodzie”.