Ministerstwo Zdrowia rezygnuje z refundowania zabiegów in vitro i chce finansować tylko diagnostykę niepłodności. To zdaniem ekspertów nic innego jak napro-technologia. Część samorządów rozważa też finansowanie tej metody z własnego budżetu. Takie decyzje budzą jednak duże kontrowersje.



Jest śluz – mąż wieczorem nalepia w karcie białą nalepkę, jeżeli dzieje się to w dni płodne – widnieje na niej bobas. Nie ma śluzu – nalepka jest zielona. Jest jeszcze czerwona, to czas krwawienia. W karcie z dniami tygodnia pojawiają się też literki i cyfry na oznaczenie rozciągliwości, długości czy koloru śluzu. Jest też miejsce na uwagi.
Dlaczego mąż? Żeby wspierał partnerkę i lepiej ją poznał. Obserwacja optymalnie powinna trwać rok, ale może i krócej. Przez pierwszy miesiąc zero seksu. Potem już zależy to od decyzji małżonków, czy chcą próbować w dni płodne. Po kilku miesiącach kartę się pokazuje lekarzowi. Jest tak wystandaryzowana, aby ją mógł analizować zarówno lekarz ze Stanów, jak i ten w Polsce. Jest tylko jeden warunek: to nie może być byle jaki medyk – musi być certyfikowanym naprotechnologiem. Ponieważ metoda Creightona, polegająca głównie na obserwacji śluzu, to jedno z narzędzi metody o zastrzeżonej nazwie NaproTechnology®, mającej leczyć niepłodność zgodnie z zasadami nauk kościelnych. A wspomniane certyfikaty nadaje Instytut Pawła VI w Nebrasce po ukończeniu odpłatnego kursu.
Metoda powstała ponad 30 lat temu w Ameryce i jest skrótem od Natural Procreative Technology. Zasada jest prosta: dzięki wnikliwej, często wieloletniej, obserwacji działania organizmu kobiety eksperci – we współpracy ze starającym się o dziecko małżeństwem – mogą ustalić idealny moment współżycia, choć metoda nie wyklucza także środków farmakologicznych i interwencji chirurgicznych.
Według opowieści nie byłoby nic, gdyby młody ginekolog Thomas W. Hilgers nie zachwycił się encykliką papieską „Humanae vitae” (Życie ludzkie). To go zmotywowało do szukania jak najbardziej naturalnego sposobu leczenia niepłodności. W 1985 r. założył Instytut Pawła VI, nazywając go na cześć autora encykliki. Teraz, już jako profesor, jest guru w tym środowisku, autorem kilkudziesięciu książek, a przede wszystkim 1250-stronicowej biblii naprotechnologii, według której musi przebiegać terapia. O jakość ma dbać – założona również przez niego – Akademia Profesjonalistów Ochrony Płodności. Akademia nie tylko nadzoruje instytut, lecz także akredytuje certyfikowanych przezeń lekarzy i instruktorów. Koło się zamyka, wszystko kręci się wokół jednej osoby. Innych możliwości zapoznania się z naprotechnologią nie ma.
Hilgers skupił się na cyklu kobiecym, badając go latami (między rokiem 1976 a 1980 przebadał pod tym kątem trzy tysiące kobiet), by po latach ogłosić, że odkrył jego tajemnicę. I na tej podstawie wypracował metodę diagnozowania problemów, bardzo precyzyjnego wyliczania dni płodnych, która stała się podstawą proponowanej przez niego terapii.
Creighton (nazwa powstała od placówki, w której pracował Hilgers) to początek drogi, potem zaczyna się diagnozowanie i ewentualne leczenie. „Model Creightona jest dla zgłaszających się do poradni małżeństw niczym odprawa na lotnisku, bez której nie wejdą do samolotu w rejsie po dziecko” – tak określa ją jeden z dziennikarzy „Gościa Niedzielnego”. Choć części par wystarczy samo bardzo dokładne poznanie dni płodnych.
System (na oficjalnej stronie wyrysowany na zasadzie trójkąta) jest udoskonalony przez działającą sieć wyszkolonych instruktorów, którzy pomagają parom prowadzić i wypełniać skomplikowane karty. Tego rodzaju edukatorem może zostać każdy, wykształcenie medyczne nie jest konieczne. Każdy, kto skończył kurs i uzyskał odpowiedni certyfikat. Oczywiście z Instytutu Pawła VI i po akredytacji działającej w powiązaniu z nim Akademii.
Zabierz ją na randkę
W 2011 r. taki kurs przeszła Agata Aniszczyk z Wrocławia. Naprotechnologią się zainteresowała, kiedy sama szukała informacji na temat obserwacji cyklu. Szkolenia (w Paryżu) plus egzamin kosztowały ją ok. 16 tys. zł. Kurs trwał rok, z dwoma wyjazdami do Francji, reszta odbywała się zdalnie m.in. przez Skype’a. Potem egzamin, w tym pisemny test, do którego musiała się przygotować z trzech angielskojęzycznych książek. Wszystkie autorstwa lub współautorstwa prof. Hilgersa. W sumie około 1 tys. stron nauki.
Teraz do instruktorki, która założyła własną działalność, pary trafiają dzięki stronie internetowej. Roczny cykl spotkań to dla nich wydatek ok. 1 tys. zł. W jego ramach jest osiem spotkań. Na początku para powinna przyjechać do niej do Wrocławia, potem, jeżeli mieszkają daleko, mogą się spotykać na Skypie, podobnie jak to robiła Agata w trakcie kursu.
Na czym polega jej praca? Początkowo instruktor (zgodnie z wytycznymi Hilgersa, który opracował metodę) opowiada o anatomii narządów rodnych, także tłumaczy, na czym polega płodność, wyjaśnia, o co chodzi z nalepkami. Ale ma też stanowić wsparcie psychologiczne dla pary. Agata na przykład przypomina, że warto czasem zadbać o siebie. – Pytam, kiedy byli na randce, podpowiadam, że powinni czasem gdzieś wyjść – wyjaśnia instruktorka. To tylko taka „przyjacielska pomoc”, bo psychologiem nie jest. Czy wiedzą, jak sobie radzić ze współżyciem? Przecież kiedy są problemy z płodnością, a oni chcieliby mieć dziecko, wiąże się to ze stresem. – Czasem pytają – nie rozwija tematu instruktorka.
Instruktorów w Polsce jest już kilkudziesięciu. Lekarzy 20, ale popyt na nich rośnie. Nawet 160 mogło już zrobić kurs. Lekarze, podobnie jak instruktorzy, aby móc leczyć pod firmowym znakiem autorstwa prof. Hilgersa, muszą skończyć odpowiedni kurs. Doktor Maciej Barczentewicz, który jako jeden z pierwszych w Polsce wyspecjalizował się w tej dziedzinie, opowiada, że polegał on na 12-miesięcznej współpracy z Instytutem Pawła VI. Wydał na to 2,5 tys. dol., do tego jeszcze koszt biletów lotniczych.
Po egzaminie lekarza czeka półroczna praca pod nadzorem specjalisty – głównie za pośrednictwem internetu. Choć, jak przyznaje Barczentewicz, kurs dla medyków jest mniej wymagający niż dla instruktorów, którzy spędzają więcej czasu z pacjentami. Naprotechnologiem może zostać lekarz każdej specjalności. Wystarczy, że podpisze kodeks etyczny, zgadzając się, że będzie działał zgodnie z nauczeniem Kościoła dotyczącym ludzkiej płodności. Uczeń prof. Hilgersa, drugi guru dla propagujących tą metodę, dr Phil Boyle w jednym z wykładów tłumaczył to w ten sposób: ,,Opieramy się na metodach medycznych, ale inspiracją dla naszej pracy i efektów jest Pan Bóg. Nasza praca jest powołaniem do działania dla dobra miłości i na rzecz małżeństw, które bardzo często cierpią. Dlatego zawsze powtarzam, że nie może być sukcesu w postaci poczęcia bez modlitwy wstawienniczej”. Instruktorki też przechodzą odpowiednią selekcję. – Pytali mnie, co sądzę o antykoncepcji, o aborcji. To była wstępna kwalifikacja – mówi Agata Aniszczyk.
Z powodów ideologicznych odrzuca też zabieg zapłodnienia pozaustrojowego (in vitro) – do połączenia gamet dochodzi poza organizmem kobiety, co jest niezgodnie z nauką Kościoła. Odrzuca też inseminację. Jednym z powodów jest nakłanianie do masturbacji (w rekomendacjach Amerykańskiego Towarzystwa Medycyny Rozrodu znalazło się zalecenie „pobierania przynajmniej dwóch próbek nasienia, z dwóch różnych dni, metodą masturbacji”). Zdaniem autorów (na oficjalnej stronie Naprotechnolog.net): „ zachęcanie mężczyzn do masturbacji staje się częścią standardowej procedury medycznej w diagnostyce niepłodności. A takie podejście do badania nasienia jest odczłowieczające i poniżające. Mężczyźni, w celu pobrania nasienia w ten właśnie sposób, kierowani są przeważnie do toalety, w której znajduje się literatura pornograficzna. Z rozmów z wieloma mężczyznami, prowadzonych przez szereg lat, wynika, że wcale nie jest to praktyka, którą mężczyźni chętnie podejmują” – podkreślają autorzy.
Zdaniem dr. Barczentewicza jest jeszcze aspekt psychologiczny. – Na przykład kobietom ze wsi może się to kojarzyć z zapładnianiem zwierząt hodowlanych, które często jest wykonywane za pomocą strzykawek z nasieniem. Kobiety to nie zwierzęta – dodaje lekarz. I podkreśla, że inseminacja to zapłodnienie wyrwane z aktu małżeńskiego, podczas którego powinno dochodzić do przekazywania życia.
Tylko dla małżeństw
Kolejnym obostrzeniem, również wynikającym z nauk kościelnych, jest to, że naprotechnologia to propozycja jedynie dla małżeństw. Maciej Barczentewicz tłumaczy to tak, że każde dziecko ma prawo do życia w rodzinie. Życie na kocią łapę jego zdaniem tego nie gwarantuje. Zresztą na oficjalnej stronie, do której przekierowuje Instytut Pawła VI, autorzy, pisząc o płodności, rozważają ją jedynie w kontekście małżeństwa, stwierdzając, że „jest funkcją biologiczną, w której mąż i żona przez stosunek płciowy chcą zjednoczyć swoje gamety”. Barczentewicz dodaje, że ważnym aspektem, odróżniającym tę metodę m.in. od in vitro, jest wymiar ekologiczny. Zwraca uwagę, że tyle się mówi o ekologii w miastach, w gospodarce, w życiu codziennym – tymczasem możliwość poczęcia człowieka wyrywa się ze środowiska ekologicznego i zastępuje stechnicyzowanym procesem. – Naturalnym środowiskiem ekologicznym jest łono kobiece – dodaje lekarz.
W kodeksie zapisane jest też podmiotowe podejście do pacjenta. – U nas para jest włączona w leczenie. Dostosowujemy model terapii do pacjenta, a nie odwrotnie. Słuchamy, traktujemy z szacunkiem – mówi ginekolog naprotechnolog. Na pytanie, czy to nie jest – lub też powinien być –standard każdego leczenia, nie tylko naprotechnologii, lekarz odpowiada pytaniem: – To dlaczego tak nie jest?
Akredytowane ośrodki działają głównie w USA, Irlandii, ale to właśnie Polska staje się powoli centrum naprotechnologii. – Już teraz jesteśmy światowym liderem – relacjonował Tomasz Terlikowski w 2012 r. kurs, który odbywał się w Łomiankach, a którego gościem specjalnym był sam prof. Hilgers. O popularności świadczy jeszcze co innego: kiedy do przeglądarki wpisuje się hasło „naprotechnologia”, na polskojęzycznych stronach wyników wyszukiwania jest więcej niż na tych angielskojęzycznych, stosunek wynosi 123 tys. do 24 tys.
Przeczuwając, że to przyszłościowa metoda, Barczentewicz powołał Fundację Instytut Leczenia Niepłodności Małżeńskiej im. Jana Pawła II w Lublinie, a także klinikę oferującą naprotechnologię. Udało mu się nawet uzyskać na to pieniądze unijne – w uzasadnieniu napisał, że Polska to kraj katolicki, więc pacjenci powinni mieć dostęp do leczenia zgodnego z wyznawaną przez siebie wiarą. Zadziałało.
Obecnie temat wrócił ze zdwojoną siłą. Powód? Ministerstwo Zdrowia rezygnuje z refundowania zabiegów in vitro (co było możliwe od 2013 r.) i chce finansować metody podobne do naprotechnologii. Choć nie mówi o nich wprost, to nieoficjalnie przyznaje, że mogą być pomocne. Zaś część samorządów rozważa finansowanie tej metody z własnego budżetu. Ostatnio tak zrobił Białystok, który przyjmując budżet na rok 2016 prawie jednomyślnie (jedna osoba się wstrzymała od głosu), przeznaczył 100 tys. zł na program naprotechnologii. Tego rodzaju decyzje jednak wywołują kontrowersje.
Nowe opakowanie
Brak nadzoru medycznego, brak dowodów naukowych, a także podnoszenie przestarzałych metod do rangi odkrycia oraz wskazywanie tej metody jako alternatywy dla in vitro – to główne zarzuty wobec naprotechnologii. – Wszystkie procedury, które wchodzą w zakres naprotechnologii, są i były stosowane przez wszystkich lekarzy leczących niepłodność w odpowiednim czasie – zżyma się prof. Rafał Kurzawa, kierownik zakładu zdrowia prokreacyjnego na Pomorskim Uniwersytecie Medycznym. I podkreśla: to nie jest żadna alternatywa dla in vitro. To wyjęcie części terapii, owinięcie jej w nowe opakowanie i podlanie ideologicznym sosem, a następnie ponowna sprzedaż. – A to wprowadza w błąd potencjalnych pacjentów – dodaje prof. Kurzawa. Jego zdaniem to kradzież czasu, tak cennego przede wszystkim dla kobiety. – Z wiekiem mają one coraz mniejsze szanse zajścia w ciążę – mówi ginekolog. Tymczasem z założenia leczenie „napro” może trwać nawet kilka lat.
Samo Ministerstwo Zdrowia dwa lata temu (kiedy wszedł w życie program finansowania in vitro z pieniędzy państwowych) uzasadniało (w odpowiedzi na pytanie interpelację posłanki Krystyny Pawłowicz), że trudno finansować identyfikację dni płodnych dzięki obserwacji śluzu szyjkowego. I dodawało, że „obok modelu Creightona stosuje się takie procedury medyczne, które są w Polsce znane, stosowane i finansowane od wielu lat”.
– To często metody żywcem wyjęte z podręcznika z lat 70. i 80. – dopełnia prof. Kurzawa. Choćby udrażnianie jajowodów. – Oferowane terapie są skierowane do wąskiej grupy i są od dawna znane, wręcz się od nich odchodzi. Tymczasem naprotechnolodzy się nimi chwalą – dodaje lekarz.
Badanie śluzu? – O tym powinien mówić każdy lekarz, kiedy rozpoczyna leczenie – tłumaczy prof. Kurzawa, choć przyznaje, że tak dogłębna metoda, jaką opracował prof. Hilgers, nie jest stosowana. Bo, jak dodaje, najważniejsze jest potwierdzenie, czy kobieta ma owulację.
Kolejnym zarzutem jest to, że w terapii – jak pisze Polskie Towarzystwo Ginekologiczne – „nie dopuszcza się stosowania inseminacji i zapłodnienia pozaustrojowego, tym samym metoda ta nie jest w stanie pomóc m.in. kobietom z niewydolnością jajników, zaawansowaną endometriozą, niedrożnością lub ograniczeniem drożności jajowodów, oraz w męskim czynniku niepłodności”.
Dla Anny Krawczak, byłej prezes Stowarzyszenia Nasz Bocian, głównym problemem jest to, że oferowana metoda nie ma twardych podstaw naukowych. – Jeżeli ostatnim krokiem leczenia jest adopcja, to co to ma wspólnego z medycyną? – pyta. I dodaje, że adopcja to wybór człowieka. Nie leczenie.
Według Krawczak samo zastrzeżenie znaku towarowego jest dziwne. Nikt nie może prowadzić leczenia, jeśli nie uzyska odpowiedniego certyfikatu. – Zaś badania naukowe nad metodą są prowadzone wewnętrznie przez samych naprotechnologów, którzy udowadniają jakość swojego produktu. Nadzór prowadzi założona przez tę samą osobę instytucja. To brzmi dziwnie – wyjaśnia. Jej niepokój budzi także to, że to hermetyczna metoda, tylko dla wtajemniczonych. – I mam wrażenie, że jest to celowe działanie – dodaje.
Na brak dowodów zwracają też uwagę stowarzyszenia rekomendujące standardy leczenia niepłodności. „Proponowany w ramach naprotechnologii algorytm postępowania nie znajduje potwierdzenia w kontrolowanych badaniach klinicznych. Z tych powodów naprotechnologia nie może być postępowaniem rekomendowanym w leczeniu niepłodności” – pisze Polskie Towarzystwo Ginekologiczne. Zaś europejska ESHRE (European Society of Human Reproduction and Embryology) czy amerykańska ASRM (American Society for Reproductive Medicine), czy też brytyjski NICE w ogóle o niej nie wspominają.
Sześć badań
Niepokój budzi również to, że choć naprotechnologia jest tylko minimalnie młodsza od in vitro, brakuje na nią dowodów naukowych. Wpisując na stronie US National Library of Medicine National Institutes of Health (tzw. PuMEdzie, czyli anglojęzycznej bazie artykułów z dziedziny medycyny i nauk biologicznych) „naprotechnology” dostajemy sześć wyników. Przy „in vitro” jest ich ponad 20 tys. Ale różnicę widać w samej przeglądarce – dla „naprotechnology” pokazuje się 24 tys. rekordów, dla in vitro ponad 69 mln. Kiedy pytam zwolenników, dlaczego jest ich tak mało, odpowiadają, że ich metoda nie jest tak dochodowa jak in vitro (koszt rocznego leczenia to kilka tysięcy złotych, przy in vitro jeden cykl to ok. 8 tys., w ciągu roku mogą być nawet trzy). Dlatego nikt się nią nie interesuje. Ponadto wskazują na badania amerykańskiego prof. Josepha Stanforda, z których wynika, że naprotechnologia ma 50-proc. skuteczność. To rzeczywiście całkiem dużo, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że przy in vitro jest to tylko 30 proc.
Sprawa jednak nie jest prosta. Prof. Barbara Dolińska z Instytutu Psychologii Uniwersytetu w Opolu wzięła pod lupę m.in. to właśnie badanie. I wyszło jej, że specjaliści, którzy tak prezentują wyniki, wprowadzają w błąd odbiorów. Nie oznaczają one bowiem wcale, że połowie par dzięki tej metodzie leczenia urodziło się dziecko. A to dlatego, że naukowcy zastosowali tzw. metodę Kaplana-Meiera, która szacuje prawdopodobieństwo, czyli hipotetyczną efektywność. Rzeczywisty wskaźnik urodzeń wynosił 25,5 proc. Po upływie pierwszego roku terapii – 19,1 proc., po upływie kolejnego roku 25,5 proc., a po 36 miesiącach stosowania terapii odsetek urodzonych dzieci sięgał 26,7 proc. Tak wysoki wynik pozwalałby porównywać skuteczność naprotechnologii do in vitro. Sęk w tym, że z badania wykluczono osoby, które nie wyrokowały pozytywnego efektu leczenia – z azoospermią czy menopauzą. Ponadto w przypadku 24 proc. para posiadała już dziecko, a u prawie połowy przyczyna niepłodności nie została stwierdzona.
Profesor Dolińska wyjaśnia to jeszcze dobitniej: gdyby zastosować tę samą metodę liczenia dla czterech prób in vitro, które wymagają średnio dwóch lat leczenia, „realna szansa urodzenia żywego dziecka przewyższa 50 proc., a szacunkowe prawdopodobieństwo sukcesu wynosi 67 proc. dla porównywalnych warunków” – pisze w artykule „Naprotechnologia – przekłamanie czy nieporozumienie?”.
Wykazuje też, że skuteczność stosowania wyłącznie metody Creightona bez innych terapii wynosiła 5 proc. całej badanej grupy. Zdaniem prof. Dolińskiej, patrząc na te dane, można by zaryzykować tezę, że takie postępowanie wręcz przeszkadza w zajściu w ciążę. W innych badaniach wychodziło bowiem, że „liczba kobiet, które zaszły w ciążę spontanicznie, bez działań medycznych, będąc zarazem pacjentkami klinik in vitro, wahała się – w zależności od badania – od 5 do 18 proc.”.
Maciej Barczentewicz przekonuje, że on sam też prowadzi badania – w ramach większego projektu pod patronatem uniwersytetu w Salt Lake City. Efektywność też wychodzi mu koło 40 proc. Tyle się urodziło dzieci? Nie, to też metoda hipotetyczna.
Zdaniem prof. Dolińskiej można postawić nie tyle zarzut fałszowania danych, co wprowadzania pacjentów w błąd, nie tłumacząc im wszystkiego. Bo naprotechnologia nie tylko nie jest skuteczniejsza niż in vitro, ale jeszcze „obligatoryjny wymóg diagnostyki płodności zgodnie z modelem Creightona i angażowanie do tego celu przeszkolonych instruktorów nie wydaje się mieć żadnego wpływu na skuteczność metody, gdyż odsetek ciąż uzyskanych w ten sposób jest podobny lub niższy do odsetka ciąż spontanicznych u par niepłodnych” – pisze Dolińska.
Dobre układy z Tym na górze
Pomimo tych wątpliwości pacjenci w Polsce coraz częściej korzystają z tej metody. Ostatnio głośno mówiła o niej aktorka Małgorzata Kożuchowska, chwaląc się, że dzięki niej ma dziecko, i dziękując bezpośrednio Instytutowi Rodziny, w którym pracuje prof. Bogdan Chazan (twarz walki o klauzulę sumienia). Powodem na pewno jest wiara. Jeżeli para uważa to majstrowanie przy inżynierii genetycznej za grzech, lub po prostu za zabieg nieetyczny – szuka innej ścieżki. Popyt tworzy podaż. Bo choć teoretycznie mogłyby się leczyć w klinice niepłodności, tylko nie korzystając z zapłodnienia pozaustrojowego, to jednak nie jest to proste. Z opowieści par wynika również, że tym, co ich przekonało, było to, że w końcu ktoś się pochylił na ich problemami. Był ktoś, kto monitorował, starał się sprawdzić wszystkie możliwości. Dawał poczucie bezpieczeństwa i możliwości kontaktu w każdym momencie.
– Umiejętności interpersonalne nie należą do najmocniejszych stron polskich lekarzy. To rzeczywiście kamyczek do naszego ogródka – przyznaje prof. Rafał Kurzawa.
Jedna z pacjentek, mieszkanka stolicy, opowiada, że kiedy dwa lata po ślubie zaczęła chodzić po lekarzach, nikt nie umiał jej pomóc. Nie było wiadomo, co jej właściwie dolega. Cykl był dłuższy niż standard, ale był. Skakały hormony. Jednak na USG nic nie wychodziło. – A ponieważ często opiekowali się mną coraz to inni lekarze, pewnego razu usłyszałam komentarz: „A, pani chce zajść naturalnie. Proszę sobie dalej marzyć”. To mnie załamało – opowiada Justyna. Dlatego tak bardzo uderzyła ją różnica podejścia w naprotechnologii, na którą namówiła ją koleżanka. Pamięta jedną z rozmów, która według niej stanowiła przełom – była to wizyta u lekarza, u którego miała sprawdzić, czy będzie potrzebna operacja udrażniania jajowodów. – Powiedział mi: musi pani uwierzyć, że operacja nie będzie potrzebna. To mi dało nadzieję. Do tego stopnia, że kiedy wróciłam do domu, wszyscy mieli wrażenie, że przyszłam odmieniona – opowiada Justyna. Podobnie było z instruktorką, która pomagała prowadzić cykl – zawsze mogła do niej zadzwonić, dopytać. A potem się nawet spotykali z nią częściej, niż zakładał kurs, bo Justyna czuła się z nią dobrze. Zaufali jej.
Przekonuje, że ona sama jest świadectwem, że może nie ma dowodów naukowych, ale jej naprotechnologia pomogła. Zaszła w ciążę dokładnie rok po pierwszym zetknięciu z tą metodą. Owszem, nie było to łatwe leczenie. Najbardziej uciążliwa była ciągła obserwacja. Po każdej wizycie w toalecie trzeba było zapamiętać, co się dzieje z organizmem, żeby wieczorem to spisać. Szczególnie niekomfortowo czuła się w pracy. Do tego dochodziło USG raz na miesiąc – kiedy się wydawało, że może w końcu jest dzień płodny (nalepka z bobasem), musiała zrobić trzy z rzędu badania USG. – Szukałam często lekarzy na cito, po Warszawie, żeby sprawdzić, czy faktycznie jest jajeczko, które rośnie.
Ale lekarz zajął się nie tylko nią, zbadał także męża. Po raz pierwszy, wcześniej nikt o to nie pytał. Wyszło, że powinien przejść zabieg usunięcia żylaków powrózka nasiennego, które wpływały na zmniejszoną płodność z jego strony. W kwietniu mu zrobili zabieg – w czerwcu Justyna była w ciąży.
Czy gdyby wcześniej zdiagnozowano męża i przeszedłby operację, mogliby uniknąć obserwowania cyklu metodą Creightona albo w ogóle nie musieli korzystać z naprotechnologii? – Być może – odpowiada Justyna. Ale wie jedno – że akurat ci lekarze jej pomogli. Jak mówi: w to trzeba uwierzyć. – Sama żartowałam potem z lekarzem, który mi dał taką nadzieję, że musi mieć układy, i to dobre układy, z Tym tam na górze – dodaje.
„Proponowany w ramach naprotechnologii algorytm postępowania nie znajduje potwierdzenia w kontrolowanych badaniach klinicznych. Z tych powodów naprotechnologia nie może być postępowaniem rekomendowanym w leczeniu niepłodności” – pisze Polskie Towarzystwo Ginekologiczne