Przed kilkoma dniami kibicowaliśmy operacji krzyżowego przeszczepu nerek, jaki wykonali lekarze z warszawskiego Szpitala Dzieciątka Jezus. Nerki przeszczepia się u nas od wielu lat, ale do niedawna dawcą żywym mogła być tylko osoba bliska.
To wprawdzie znacznie zawęża krąg ofiarodawców, ale ma uzasadnienie: eliminuje podejrzenia i pokusy, że ktoś oddaje swoją nerkę z chęci lub potrzeby zysku. To uniemożliwia handel organami. Dar życia, jakim jest ofiarowanie własnej nerki, musi być altruistyczny, wynikać wyłącznie z miłości. To mądre prawo.
Przykładów takich mądrych, logistycznych rozwiązań, wymagających współdziałania grupy ludzi, można by podać więcej. Najtrudniej jednak o nie, gdy taka współpraca potrzebna jest na wyższym poziomie, między różnymi instytucjami państwa. Mimo że wszystkie one kierować się powinny tym samym – dobrem swoich obywateli. Niestety, zbyt często każda z nich, nawet jeśli sama funkcjonuje w miarę sprawnie, to nie komunikując się z innymi, choć razem mogłyby zdziałać o wiele więcej. A już coś takiego jak przeszczep krzyżowy między dwoma ministerstwami jest w naszym kraju wręcz niemożliwy. Nawet gdy jednym z nich jest Ministerstwo Zdrowia.
Darem życia nie musi być oddanie własnej nerki. Może nim być także oddanie własnej krwi. W Polsce krew oddaje się wyłącznie bezinteresownie, nie biorąc za to żadnych pieniędzy. A moglibyśmy tej krwi oddawać więcej. Gdyby nie to, że część tego daru życia jest marnowana, o czym informują kolejne raporty Najwyższej Izby Kontroli. Składnikiem krwi jest bowiem także osocze, którego stacje krwiodawstwa nie są w stanie zagospodarować. Bywa, że gdy jego „termin przydatności” się kończy, wylewane jest do ścieku, a w najlepszym razie – tanio sprzedawane za granicę. Od czasu do czasu z oburzeniem piszą o tym gazety.
Osocze jest cennym surowcem, z którego produkuje się leki krwiopochodne. Niezbędne dla chorych po przeszczepach, z obniżoną odpornością, hemofilityków. Są niezbędne przy różnego rodzaju katastrofach, działaniach wojennych, powodziach itp. Grono potrzebujących szybko rośnie. Dlatego zarówno Światowa Organizacja Zdrowia (WHO), jak i Komisja Europejska zalecają, aby każdy większy kraj był w kwestii takich leków samowystarczalny. Czyli – sam przerabiał własne osocze. Nie narażając się na sytuacje, że w razie jakiegoś kataklizmu życia ludzi nie będzie czym ratować.
Popyt na leki krwiopochodne z każdym rokiem rośnie. Ich ceny także. Nasze biedne państwo corocznie wydaje na import spore pieniądze, ale i tak leków brakuje. Cenny surowiec marnujemy lub sprzedajemy za grosze, a leki z tego surowca produkowane sprowadzamy z zagranicy. To absurd pierwszy, ale nie ostatni.
O potrzebie budowy własnej fabryki przerabiającej osocze słyszę od ponad 20 lat. Raz już państwo wydało na ten cel ponad 60 mln zł – gdy rząd Włodzimierza Cimoszewicza poręczył kredyty na budowę Laboratorium Frakcjonowania Osocza prywatnej firmie. LFO nie powstało, państwo musiało spłacić kredyty. Minister finansów już zdążył o tym zapomnieć.
Przez te 20 lat chęć zbudowania w Polsce fabryki osocza deklarowało kilka prywatnych firm. Nie oczekiwały od naszego państwa żadnej pomocy finansowej. Słusznie, bo to naprawdę dobry interes i nie ma potrzeby angażowania publicznych pieniędzy. Ale nasze państwo, a konkretnie Ministerstwo Zdrowia, nie potrafiło opracować zasad gospodarowania osoczem. Bez pewności jego dostaw stawianie w Polsce fabryki staje się problematyczne. Ponieważ my oddajemy krew honorowo, właścicielem cennego surowca formalnie jest MZ. Mając cenny surowiec, państwo nie jest w stanie tak ułożyć sobie stosunków z prywatną firmą, aby obie strony dobrze na tym wyszły. Partnerstwo publiczno-prywatne ciągle nam nie wychodzi.
Niedawno wysoki rangą urzędnik MZ zadeklarował publicznie, że fabryki osocza w Polsce nie będzie. Najwyraźniej ten resort nie wie, co się dzieje w Ministerstwie Gospodarki, które na budowę fabryki osocza wydało kolejne ponad 90 mln zł, tym razem ze środków unijnych przeznaczonych na innowacyjną gospodarkę. I, jak widać, nie bardzo interesuje się dalszymi losami inwestycji.
Bez dobrej współpracy Ministerstwa Zdrowia z lubelską giełdową firmą Biomed, która te pieniądze otrzymała, fabryka szybko nie ruszy. Przy dobrej współpracy giełdowa firma sporo zarobi, zatrudni nowych ludzi, a pacjenci dostaną potrzebne leki za mniejsze niż do tej pory pieniądze. Tymczasem na samą rejestrację jednego rodzaju leku musiała czekać cztery lata.
Czy ktoś jest sobie w stanie wyobrazić kapitalistę, który wykłada ponad 150 mln zł (a tyle wydało w sumie na budowę fabryki osocza nasze państwo) i nie interesuje go, żeby mu się te pieniądze jak najszybciej zwróciły? Państwo potrafi.