Grażyna Cebula-Kubat: To nie nasza wina, że przyzwolono na istnienie luki prawnej.
Pracuję ponad 45 lat w publicznej ochronie zdrowia. Nie miałam świadomości istnienia tak olbrzymiej patologii. Sama nigdy nie zdecydowałabym się na tego rodzaju działalność. Nigdy nawet nie zdecydowałam się na teleporadę. Swoim pacjentom tłumaczę, że jestem lekarzem starej daty, który musi najpierw pacjenta zobaczyć, zbadać i dopiero wówczas zaordynować leczenie i ewentualnie wypisać receptę. Nie każdemu to się podoba, słyszałam wiele cierpkich opinii pod swoim adresem. Trudno. Wyżej cenię sobie jednak bezpieczeństwo pacjenta i swoje, lekarza. Bo to lekarz odpowiada za proces leczenia. Co nie znaczy, że jestem przeciwniczką teleporad, w czasie pandemii spełniły one swoje zadanie. Natomiast powiem jedno: cyfryzacja w ochronie zdrowia wchodziła kilka lat temu. I gdyby od początku zadbano o przepisy niedopuszczające do patologii, o standardy świadczenia telemedycznego, które byłyby gwarancją bezpieczeństwa dla pacjenta i lekarza, gdyby wprowadzono je rozporządzeniem na podstawie art. 22 ust. 5 ustawy o działalności leczniczej z 15 kwietnia 2011 r., nie byłoby tego, co mamy dziś.
Dzięki mediom, które upubliczniły problem i jego skalę, dowiedzieliśmy się o patologii. Z której część środowiska, zaręczam, nie zdawała sobie sprawy…
Ale to nie nasza wina, że przyzwolono na istnienie luki prawnej, dzięki której patologia się rozwinęła. W każdym zawodzie są różni ludzie i nie znajduję wytłumaczenia, usprawiedliwienia dla przypadków opisanych na łamach DGP.
Nie rozumiem tego limitu. Dlaczego 10 godzin pracy, skoro dyrektywa unijna mówi o 7 godz. 35 min pracy dla lekarzy z 11-godzinnym odpoczynkiem? Co więcej: dlaczego resort zdrowia ustalił 7,5 min na pacjenta? Z doświadczenia wiemy, że to nie wystarczy na zebranie wywiadu, opisanie pacjenta w systemie, który regularnie się zawiesza.
Jasne, jestem za walką z tym procederem. Natomiast potrzeba rozwiązań, które nie uderzą w uczciwie pracujących lekarzy.
Zależy od tego, jak pracuje dany podmiot. Mamy POZ, lekarzy pracujących w DPS, pomoc nocną i świąteczną. Dziś w tych pierwszych np. jest opieka kompleksowa i skoordynowana. Przybywa pacjentów z wielochorobowością. A założenie w limicie mówi: jeden lek – jedna recepta. Nawet jak wyrzucimy z limitu leki refundowane, słusznie, to i tak mamy przedłużanie leków pacjentom przewlekle chorym, przepisywanie leków zaordynowanych przez specjalistów. W zależności od choroby jedne leki są refundowane, inne nie. Lekarze nie mają czasu, by liczyć, ile recept wystawili, czy zbliżyli się do limitu.
Sugeruje też, że jesteśmy lobbystami receptomatów. Takie uwagi są nie na miejscu i w zależności od działań ministra mogą mieć swój ciąg dalszy. Rozważamy kroki prawne. Nie tylko ja, lecz także wielu innych uczciwie pracujących lekarzy poczuło się obrażonych. Za patologię odpowiada resort jako ten, co tworzy stan prawny. Dwa tygodnie temu na spotkaniu w resorcie spytałam, dlaczego nikt z nami wcześniej nie rozmawiał na ten temat. Jestem przekonana, że gdyby nie publikacje DGP od lutego politycy przechodziliby dalej nad sprawą do porządku dziennego.
Wspomniane opracowanie świadczenia telemedycznego. Z jego filarami, tj. rozmową z pacjentem, przekazaniem mu informacji, diagnozą i dopiero wówczas ewentualną ordynacją leku. Tak, by nie ograniczyć kontaktu zdalnego pacjenta z lekarzem, ale by go ucywilizować. Nawiasem mówiąc, MZ propozycje rozwiązań w tym zakresie ma już od dwóch lat.
Telemedycyna jest konieczna, a świadczenie telemedyczne – niezbędne. Ale nie na zasadzie kupna-sprzedaży, bez badania, na podstawie ankiety, która nie ma nic wspólnego z wywiadem medycznym. ©℗