Jeden z 16-latków był trzymany przez 63 dni bez przerwy w pasach – to jedna z wielu patologii stwierdzonych przez NIK podczas najnowszej kontroli systemu wsparcia psychologicznego dzieci. O jej wynikach rozmawiamy z Karoliną Wirszyc-Sitkowską.

Chcieliście skontrolować jak działa…

…opieka nad dziećmi w kryzysie. I czy nowa reforma zadziałała.

I?

Kiedy przygotowywaliśmy się do kontroli, mieliśmy pewne wyobrażenia: wiadomo, rośnie liczba dzieci z zaburzeniami psychicznymi i jest problem z dostaniem się do specjalistów. A potem zderzyliśmy się z rzeczywistością, której się nie spodziewaliśmy. Zobaczyliśmy dzieci i ich najbliższych, którzy przestają być ludźmi, a stają się procedurą. Koncepcja reformy systemu jest dobra. Ale wielowątkowość tej opieki powoduje to, że pojawia się bardzo wiele przeszkód. A system nie jest też dostosowany do tak dużej liczby osób oczekujących pomocy.

Co panią najbardziej zaskoczyło?

Największym przerażeniem były dla nas wszystkich metody stosowane w szpitalach w zakresie przymusu bezpośredniego. I nawet nie tego, że to się dzieje, ale jak do tego dochodzi.

Przymusu bezpośredniego, czyli czego?

Przywiązywania pasami do łóżka. W celu unieruchomienia.

To się często dzieje?

Na razie to wyniki tylko lokalnej kontroli w woj. wielkopolskim, w której sprawdzaliśmy m.in. dwa szpitale z oddziałami psychiatrycznymi dla dzieci i młodzieży. I choć kontrola obejmowała okres od 2020 do 2022 r., to nie wiemy, ile było przymusów w 2020 r., bo z powodu ulewnych deszczy została zalana dokumentacja. W kolejnych dwóch latach w sumie unieruchomiono 280 pacjentów. W jednym z kontrolowanych szpitali liczba godzin zastosowania przymusu bezpośredniego wynosiła ponad 10 tys., dokładnie 10 246 godzin i 54 minuty w roku 2021, a w roku 2022, do III kw., 8537 godzin i 32 minuty.

Jak to wyglądało u poszczególnych pacjentów?

W 15 przypadkach dzieci były przywiązywane pasami powyżej 100 godzin – średnio po kilkaset. Ale najbardziej wstrząsająca historia dotyczyła 16-latka, który był w pasach niemal bez przerwy przez 63 dni.

Dwa miesiące w pasach?

Tak, a dokładnie 1413 godzin. A potem miał przerwę i znowu. Co gorsza, unieruchomienie stanowiło 99 proc. jego pobytu w szpitalu. To był najbardziej drastyczny przypadek.

To legalne?

Powiem szczerze: to, co zobaczyliśmy, przekroczyło nasze wyobrażenia. Były dzieci, którym zakładano pasy tylko na wieczór i na noc, albo takie, którym przedłużano unieruchomienie wbrew przepisom, bez osobistego badania przez psychiatrę. Prawnie można unieruchomić na 6 godzin, a potem je wydłużyć, ale musi być ku temu podstawa. Na przykład jedno dziecko miało osiem razy przedłużony pobyt w pasach, bez zbadania przez lekarza. Co jest niezgodne z przepisami, bo można kontynuować unieruchomienie, ale musi być uzasadnienie medyczne, pacjent musi być zbadany przez lekarza psychiatrę, w niektórych przypadkach wymagana jest zgoda kierownika szpitala. A tu były sytuacje, że zgodę wydawał lekarz bez żadnej specjalizacji, albo tylko na podstawie obserwacji spod drzwi lub, co gorsza, za pośrednictwem kamer i doniesień pielęgniarek. Kierownik szpitala mówiła, że to możliwe, bo dzięki kamerom ten sposób umożliwia wnikliwą obserwację pacjenta, na przykład… poprzez zbliżenie twarzy. I tłumaczył, że nie rozwiązywali dziecka z pasów, bo jego zachowanie nie uległo poprawie.

Poprawie dzięki leżeniu w pasach?

Nie negujemy decyzji medycznych, ale w dokumentacji nie było zapisów o terapii. Poza tym zgodnie z przepisami tak może się dziać tylko po osobistej rozmowie z pacjentami i z uzasadnieniem wpisanym do dokumentacji. Tego w wielu sytuacjach nie było. Poza tym część dzieci tak przywiązana leżała na korytarzu. Tymczasem zgodnie z prawem w takiej sytuacji musi mieć zapewnioną intymność. Lekarze tłumaczyli, że daliby przenośny parawan, ale to utrudniłoby obserwację.

Jak to fizycznie wygląda? Takie pasy?

To wygląda jak zwykły pasek, ale od środka jest wyściełany miękkim materiałem. I zakładany jest na nadgarstki albo na nadgarstki i kostki. Może być też dodany pas brzuszny. Ważne, żeby były one dostosowane do rozmiaru dziecka. I choć dziecko nie leży w rozkroku, to jednak ma ograniczone pole manewru. Chodzi o to, żeby nie zrobiło sobie krzywdy. Czasami może nawet usiąść, ale już np. nie przekręci się na brzuch. Jak zabraknie pasów, można użyć prześcieradła, choć w sytuacjach, które analizowaliśmy, nie było takich przypadków.

A jak chce skorzystać z toalety?

Czasem jest wypuszczane, ale to nie podlegało tematowi kontroli.

To nie brzmi jak pomoc dziecku w kryzysie.

Problem polega na tym, że to nie tyle wynika z bezduszności ludzi, ile np. z braku personelu, że jest za dużo dzieci, że pracownicy są przeciążeni. Liczby pokazują, że w 95 proc. przypadków przyjmowano dzieci w stanie nagłym, brakowało miejsc, w efekcie regularnie miały miejsce hospitalizacje pacjentów niepełnoletnich na oddziałach dla dorosłych – dotyczyło to co dziesiątego dziecka. A w niektóre dni nawet jedna czwarta łóżek stała na korytarzach. W pewnym momencie pięciu lekarzy, którzy chcieli odejść, napisało list do dyrekcji, w którym wyliczali, że „trudno mówić o zachowaniu godności w takich warunkach, szczególnie, gdy łóżkiem staje się materac leżący na podłodze koło brudownika lub toalety, dzieci nie mają swobody poruszania się (…), brakuje miejsc do siedzenia w jadalni, lekcje odbywają się w warunkach ciasnych pomieszczeń, brak miejsc w sali przeznaczonej do terapii zajęciowej, brak wystarczającej liczby łazienek i toalet”. Wskazywali, że „warunki panujące w oddziałach, z uwagi na przyczyny hospitalizacji dzieci i młodzieży (próby samobójcze, kryzys psychiczny, zachowania agresywne) nie tylko uniemożliwiają prowadzenie terapii oraz powrót do zdrowia, ale wpływają na eskalację konfliktów i zachowań destrukcyjnych, agresywnych. Z powodu braku pomieszczeń rozmowy z pacjentami odbywają się niejednokrotnie w miejscach, w których trudno zachować poufność”. Z kontroli wynikało, że lekarzy jest tak mało, że dochodzi do takich sytuacji, że rzecznik praw pacjenta po skardze rodziców, którzy nie mogli skontaktować się z prowadzącym, nie mógł wyjaśnić sprawy, bo sam nie mógł odnaleźć lekarza na oddziale…

Brzmi absurdalnie…

Jest i druga strona medalu, np. gdy szpitale i lekarze angażują się w szukanie miejsc dla dzieci nieodbieralnych.

Nieodbieralnych?

Lekarze sami używają takiego określenia. To sytuacje, w których dziecko skończyło leczenie, a dalszy pobyt wpływa niekorzystnie na jego zdrowie, ale nie wychodzi, bo nie ma dokąd pójść. Podam przykłady: jedno z dzieci zostało pozostawione w szpitalu, rodzice przestali się kontaktować. Zmienili miejsce zamieszkania i szuka ich sąd. Inne przyszło z placówki opiekuńczej, po czym ta wykreśliła je ze względu na długą nieobecność. Szpital musi szukać mu nowego miejsca. Kolejny przypadek: dziecko w trakcie pobytu skończyło 18 lat, nie może wrócić do ośrodka, w którym było. Co z nim zrobić? Szpital szuka miejsca, na razie w szpitalu dla dorosłych, choć nie wymaga dalszego leczenia w takim miejscu. W jednej ze spraw krewny, który przychodził z odwiedzinami, chciał zaopiekować się dzieckiem, ale do czasu końca kontroli nie było odpowiedzi sądu. Sprawy ciągną się miesiącami. To są sytuacje straszne, bo te dzieci są kilkukrotnie porzucane. Jako dorośli doprowadzamy do sytuacji, w których na etapie dużego kryzysu psychicznego dziecko zostaje dodatkowo porzucone, również przez system. Jest przesuwane z miejsca na miejsce. W takich sytuacjach powinien być pracownik społeczny, który poszuka dla niego miejsca, zajmie się nim. Powinny być systemowe rozwiązania, a system powinien to dziecko widzieć i traktować jak człowieka, a nie jak problem do rozwiązania. A to nie koniec dyskryminacji, również tej systemowej.

Na przykład?

Dzieci od 13. roku życia ponoszą odpowiedzialność za popełnienie czynu karalnego. Tymczasem do 18. roku życia nie mogą sięgnąć po pomoc psychologiczną bez zgody rodziców, a do 16. roku życia w ogóle nie mają prawa głosu. Potem jedyna zmiana jest taka, że muszą wyrazić zgodę na leczenie. Podczas przygotowań do innej kontroli natrafiliśmy na sytuację, w której pełnoletni chłopak przyprowadził kuzyna, który się ciął, z dużymi problemami, z dysfunkcyjnymi rodzicami. Pomoc bez ich zgody nie mogła być udzielona. W ostateczności oczywiście może decydować sąd, ale nie na tym to powinno polegać. Inna historia: rodzice po tym, jak dziecko w szkole po zgłoszeniu myśli samobójczych otrzymało pomoc psychologiczną, oskarżyli psychologa, że stygmatyzował dziecko. A poza tym straciło kilka dni nauki, bo pojechało do szpitala. Jeżeli system ma wesprzeć dziecko w kryzysie, to powinno dać mu prawo do wsparcia psychologicznego bez zgody rodziców, tym bardziej że często problem jest w rodzinie.

A nie może pójść do poradni pedagogicznej?

Tak, ale też z rodzicami. Poza tym z naszej kontroli wynika, że są one przeciążone. Przerzucenie na nich większej liczby obowiązków powinno się łączyć z większą liczbą specjalistów, a tam są niedobory. Ale podam inny przykład: od 2019 r. jest obowiązek dostosowania jednostek publicznych do potrzeb niepełnosprawnych. Tymczasem są poradnie znajdujące się na piętrze bez windy. Rozwiązywano to w ten sposób, że ktoś schodził, żeby wnieść dziecko z wózkiem, albo pedagog schodził z krzesełkiem i siadał na parkingu przy samochodzie. To nie jest komfortowa sytuacja dla dziecka, które zgłosiło się z problemem, sygnał, że to miejsce nie uwzględnia jego potrzeb. Standardem są też cienkie ściany, wszyscy w poczekalni słyszą rozmowy albo odbywającą się obok np. terapię antyuzależnieniową dla dorosłych. W jednej ze szkół ze względu na niedostępność architektoniczną zapewniano rozmowy dla dzieci z niepełnosprawnością w… kantorku wuefisty. Takie przykłady można by mnożyć. Żaden nie świadczy o poszanowaniu godności. ©℗

Rozmawiała Klara Klinger