- Europa liczy, że pandemię można wziąć na przeczekanie. Tymczasem trzeba przerwać łańcuch zakażeń – przekonuje Krzysztof Mroczkowski ze stowarzyszenia Pacjent Europa

Tuż przed świętami liczba wykrytych zakażeń koronawirusem na świecie pobiła kolejny rekord, zbliżając się do pułapu miliona. Wydaje się, że po niemal dwóch latach od początku pandemii jesteśmy dalej niż kiedykolwiek od jej zwalczenia.
To efekt błędnej strategii. Nasza inicjatywa Pacjent Europa wraz z szerokim gronem ekspertów wzywa od miesięcy, by nie poprzestawać na szczepionkach i postawić na całkowitą eliminację wirusa. Teraz, kiedy widzimy jak na dłoni, że dotychczasowa polityka stosowana w Europie się nie sprawdza, powinniśmy pójść w tym właśnie kierunku.
No dobrze, ale czy w praktyce nie mówimy po prostu o kolejnym lockdownie, którego widmo budzi w opinii publicznej ogromną niechęć?
Rzecz w tym, że teraz, koniec końców, restrykcje są wprowadzane i tak. To, co proponujemy, to zmiana podejścia. Chcemy polityki zmierzającej do utrzymywania zakażeń na jak najniższym poziomie, jak najbliżej zera. A nie liczenia na odporność stadną i reagowania dopiero w momencie, kiedy jest już za późno, kiedy jesteśmy na skraju katastrofy.
Dlaczego nikt w UE się na to nie zdecydował?
Największym ograniczeniem jest wyobraźnia. Rozmawialiśmy na ten temat ze wszystkimi znaczącymi siłami politycznymi w Europie. Większość nie miała wątpliwości merytorycznych. Mało kto był jednak gotów wziąć na siebie ryzyko polityczne związane ze strategią „zero COVID” i uwierzyć w to, że są w stanie ją skutecznie wyegzekwować. Na przykłady świadczące o tym, że jest to możliwe - i to bez dramatycznego uszczerbku dla gospodarki - mieli gotową odpowiedź. Twierdzono np., że jest to możliwe jedynie w krajach wyspiarskich bądź w inny sposób izolowanych od otoczenia albo odmiennych kulturowo od Europy, jak państwa Azji Wschodniej.
Nie jest tak?
Strategia, o jakiej mówimy, jest z sukcesem stosowana chociażby w niektórych prowincjach pokrewnej nam cywilizacyjnie Kanady. Twierdzimy, że nie ma obiektywnych przesłanek, które uniemożliwiałyby jej realizowanie w Europie. „Zero COVID” jest strategią, która może nie tylko ocalić życia, ale też być korzystna ekonomicznie i z punktu widzenia wolności obywatelskich.
W jaki sposób?
Gdy spojrzymy na realizujące tego typu politykę kraje, widzimy, że utrzymywanie zakażeń w ryzach to szansa na prawdziwy powrót do normalności, na wyprowadzenie gospodarki i życia codziennego ze stanu rozchwiania i niepewności. Radzenie sobie z nielicznymi ogniskami wirusa jest prostsze, można to robić szybciej i bardziej lokalnie, a nie od razu na masową skalę. Taki obraz wynika nie tylko z analiz jakichś złowrogich etatystów. Argumentów za strategią eliminacji dostarczały artykuły publikowane w najbardziej prestiżowych czasopismach naukowych, takich jak „The Lancet”, czy wolnorynkowego Instytutu Molinari. Nie jest tak, że w Chinach czy Kanadzie ludzie żyją w sanitarnym terrorze ciągłych ograniczeń, nie wychodzą z domów. Wręcz przeciwnie. Ich codzienność dużo bardziej niż nasza przypomina to, jak funkcjonowaliśmy przed 2020 r.
W Polsce mieliśmy idealne warunki do wdrożenia takiej strategii latem - liczba zakażeń była wtedy naprawdę niska i niewiele było trzeba, żeby zbić je do poziomu na tyle bliskiego zeru, żeby dalsza walka z epidemią mogła się toczyć za pomocą standardowych środków epidemiologiczno-sanitarnych, egzekwowania procedur i działania sanepidu.
Tak się nie stało.
Polityka prowadzona przez polski rząd w ostatnich miesiącach jest jedną z najgorszych w Europie. To typowa strategia „na przeczekanie”, która skutkuje bardzo wysokimi wskaźnikami umieralności i krytycznym przeciążeniem służby zdrowia. Niestety nawet rekordowe liczby zgonów nie motywują rządzących do odważnych działań. Wielka szkoda, tym bardziej że początki pandemii wiosną ubiegłego roku były momentem jedności i solidarności w polskim społeczeństwie. Dziś widzimy dynamikę zgoła odwrotną, pandemia stała się kolejnym tematem polaryzującym obywateli. Szczególną winę ponoszą środowiska antyszczepionkowe, ale nie pomogła też chaotyczna polityka komunikacyjna władz czy uproszczenia obecne w przekazie medialnym. Wszystko to przyczyniło się do podważenia zaufania społecznego do przekazu urzędników, ekspertów czy autorytetów społecznych. Mamy nadzieję, że - odpowiednio wytłumaczona obywatelom - strategia eliminacji może pomóc przełamać ten trend.
Co należałoby zrobić w pierwszej kolejności?
Bardzo szczegółowo przeanalizować działania podjęte w innych krajach, ze szczególnym uwzględnieniem tych miejsc, gdzie udało się zapanować nad pandemią. Rozważyć, które rozwiązania z tego szerokiego arsenału (np. kwarantanny hotelowe, które powstrzymują roznoszenie wirusa wśród domowników, czy różne systemy śledzenia kontaktów) pasować będą najlepiej do sytuacji w naszym kraju. Dobrze byłoby też uruchomić ofensywę dyplomatyczną, tak żeby Polska była jednym z kilku państw UE, które równocześnie wejdą na podobną ścieżkę. Pokazalibyśmy obywatelom, że nowa polityka nie oznacza międzynarodowej izolacji.
No właśnie, będziemy musieli zamknąć granice?
Do pełnej eliminacji wirusa najlepsza byłaby ponadnarodowa koordynacja na szeroką skalę. Ale musimy być realistami. Rządy w poszczególnych krajach są pod presją wyborców i różnych grup interesu, które utrudniają taki proces, a działać trzeba szybko. Dobrym przykładem na to, że nawet realizowana lokalnie strategia „zero COVID” może przynieść skutki, jest Kanada. Jak mówiłem, strategię eliminacji wirusa przyjęła tam tylko część prowincji. Wspólnie stworzyły one tzw. atlantycki bąbel, specjalną strefę, w której obowiązują jednolite regulacje antycovidowe. Przybysze spoza bąbla poddawani są testom i kwarantannie. Podobne rozwiązanie można byłoby przyjąć w ramach swoistej „koalicji chętnych” w UE. Taki europejski bąbel mógłby rozszerzać się stopniowo, wraz z ewolucją nastrojów społecznych - bo wierzymy, że obywatele z czasem zobaczyliby, że ta strategia przynosi korzyści.
Mówi pan, że docelowo wasze postulaty to szansa na powrót do normalności. Zanim to się stanie, żeby osiągnąć postulowany przez was niski pułap zakażeń - jak rozumiem - konieczny jest twardy lockdown.
Według ekspertów do zbicia zakażeń wystarczy ok. sześć tygodni lockdownu, który obejmie nieco większą część gospodarki niż ten, jaki mieliśmy w Polsce wiosną 2020 r. Ten czas wystarczy, żeby przerwać łańcuchy zakażeń i opanować rozprzestrzenianie się choroby. Chcielibyśmy ten czas ludziom zrekompensować m.in. przyznawanym na okres dwóch miesięcy dochodem gwarantowanym w wysokości trzech czwartych mediany miesięcznych zarobków w danym kraju UE. Przemawiają za tym nie tylko argumenty ekonomiczne. Na Zachodzie pandemia podkopała cały kontrakt społeczny, na którym oparte są nasze państwa. Dlatego przekonujemy, że kolejny lockdown powinien być powiązany z szerokim pakietem osłon i inwestycji. Zwłaszcza że - żeby operacja eliminacji wirusa się powiodła - konieczny będzie wysoki poziom dyscypliny społecznej.
Pytanie, czy jakiekolwiek zachęty są w stanie skłonić ludzi do takiej dyscypliny, jaką pamiętamy z początków pandemii.
To, że ludzie nie chcą lockdownów, jest całkowicie zrozumiałe. Pytanie, jaka strategia daje największe widoki na pożegnanie się z nimi. Wierzę, że argument, iż podporządkowanie się restrykcjom to droga do większej swobody w przyszłości, może przekonać Europejczyków do zmiany zachowań.
Kiedy ten lockdown powinien zostać wprowadzony? Jak najszybciej czy lepiej poczekać, aż obecna fala zakażeń opadnie?
Dużo łatwiej byłoby, gdyby poziom zachorowań był niski. Wtedy łatwiej śledzić indywidualne ogniska wirusa. Ale oczywiście z punktu widzenia ratowania życia nie ma na co czekać. Mam nadzieję, że większość Polaków - nawet jeśli restrykcje nie zostaną wprowadzone - nie wybierze się w tym roku na hucznego sylwestra.
A co ze szczepieniami? Jaka powinna być ich rola?
Kontynuowanie szczepień i budowanie zbiorowej odporności na wirusa jest konieczne i niesłychanie ważne. Ale to nie może być jedyną metodą walki z pandemią. Inaczej będą się pojawiać coraz to nowe mutacje wirusa, które w mniejszym lub większym stopniu będą w stanie pokonywać zbudowaną w ten sposób odporność. Przez ostatni rok taki przekaz był szalenie niepopularny, bo politycy - i nie tylko oni - kurczowo trzymali się wiary w skuteczność szczepionek. Teraz widzimy, że było to myślenie życzeniowe.
Moment, kiedy wiara w szczepienia podupada, to szansa?
Widzimy symptomy nowego otwarcia. Europejscy politycy i urzędnicy są bardziej zainteresowani naszym przekazem. W grudniu mieliśmy kolejną z cyklu konferencji organizowanych pod patronatem Watykanu. Wśród uczestników był współprzewodniczący frakcji Zielonych Philippe Lamberts. Po Nowym Roku jesteśmy umówieni na dalsze rozmowy z tą grupą, m.in. na temat organizacji w Parlamencie Europejskim wysłuchania publicznego na temat naszych rekomendacji. Liczymy, że do współpracy włączą się także inne środowiska.
Nie obawiacie się, że strategia „zero COVID” może być kolejną po szczepionkach fałszywą nadzieją na pożegnanie z pandemią?
Nawet jeśli nie uda się wyeliminować wirusa całkowicie, to dążąc do takiego celu, osiąga się ogromne korzyści. Ograniczymy śmiertelność i przywrócimy w ogromnej mierze normalność w życiu społecznym i gospodarczym. To jeden z największych atutów tego podejścia. Mówiliśmy wcześniej o kulturowych wyjaśnieniach faktu, że Azja radzi sobie z pandemią lepiej, które dla europejskich polityków były rodzajem alibi. W nich jest ziarno prawdy, ale dużo większe znaczenie ma fakt, że tamtejsze społeczeństwa mają świeże doświadczenia z epidemiami. One przetestowały różne strategie wcześniej i po prostu wiedzą, że na dłuższą metę nie da się oswoić życia z wirusem. Największego zawodu Europejczycy doznają w przypadku trwania przy obecnych złudzeniach i politykach, które się nie sprawdziły. ©℗
Rozmawiał Marceli Sommer