Słabość ujawniła się nie tylko w ograniczonym dostępie do opieki lekarskiej, ale i możliwości kontroli koronawirusa - mówi Adam Kozierkiewicz, ekspert ds. systemu ochrony zdrowia.

Zmarło nas więcej niż we wcześniejszych latach. Powodem mogłaby być pandemia. Problem polega na tym, że tych nadwyżkowych zgonów jest u nas więcej niż w innych krajach. Jesteśmy na drugim miejscu w Europie. Co się stało?
Powodów jest na pewno kilka. Pandemia ujawniła słabość systemu – nie tylko bezpośrednio opieki medycznej, ale i możliwości kontroli wirusa. Podam kilka przykładów. Pamięta pani, jak nagle w kopalniach wybuchły ogniska zakażeń? To uaktywniło działania władz: szybko przetestowano wszystkich pracowników i ich rodziny. Przeprowadzono dochodzenia epidmiologiczne, sprawdzono kontakty. W dość krótkim czasie ogniska znikły. To był dowód na to, że bezpośrednia zmasowana akcja dała efekty. Tymczasem później, gdy pojawiały się takie ogniska, podobnie sprawnych działań nie podejmowano. Rutyną było, że sanepid dzwonił do osoby, która miała pozytywny wynik testu i pytał o członków gospodarstwa domowego, ale nie pytał o listę ostatnich kontaktów i nie starano się osób z kontaktów poddawać testom. To widać było widać liczbie testów i odsetku wyników pozytywnych. To nas zdecydowanie różniło od państw lepiej rozwiniętych.
To znaczy?
U nas długo dostęp do testów był ograniczany. Na początku z powodów obiektywnych, braku fizycznych możliwości testowania, później w sposób administracyjny. Na początku września 2020 r. minister zdrowia wprowadził nową strategię testowania, która pozwalała testować tylko osoby z czterema objawami choroby. To spowodowało , że przez kilka kluczowych tygodni września 2020 wirus szerzył się bez kontroli. Wg WHO możemy mówić o kontroli nad przebiegiem epidemii, gdy wskaźnik dodatnich testów w grupie badanych jest mniejszy niż 10 proc. U nas były okresy, gdy było to ok. 50 proc., w niektórych momentach czy województwach nawet 80-90 proc. Czyli wirus był o krok przed nami. Kolejny przykład: w październiku 2020 w Wielkiej Brytanii zaczęła się szerzyć odmiana beta. W reakcji na to w krajach zachodniej Europy zaczęto wymagać od przyjeżdzających testów lub kwarantanny. U nas – ponieważ było to przed Bożym Narodzeniem - pozwoliliśmy na przyjazd dużej grupy Polaków mieszkających na Wyspach, a potem nikt nie śledził ich losów. Efekty były widoczne w postaci silnej III fali.
Nikt sobie nie radził.
Owszem. Ale chodzi o skalę nieradzenia sobie w tym wyścigu z wirusem.
Powód?
Moim zdaniem również brak jasnych procedur. Wiele rzeczy było organizowanych spontanicznie i byle jak. Tak samo mogło być, ale to by należało przebadać, w przypadku opieki nad pacjentami, którzy trafili do szpitali. Czy wszędzie były dotrzymywane standardy leczenia? Jak stosowano kortykosterydy, czy leki antykoagulacyjne, czy dbano o udrożnianie dróg oddechowych leżących pacjentów, czy leczenie żywieniowe.
Ale umierali „nadwyżkowo” nie tylko chorzy na COVID-19. Śmierci było więcej. Z danych, które publikował NFZ, wynika, że co najmniej 2 mln chorych wypadło z systemu opieki zdrowotnej.
Byli tacy, którzy się bali przyjść. I ten strach nadal trwa. Ale prawda jest taka, że odpowiedzialność jest także po stronie decydentów: na jakiś czas administracyjnie ograniczono dostęp do leczenia. Kazano wstrzymać terapie i zabiegi planowe, które pewnie częściowo zamieniły się w zabiegi nieplanowe, bo doszło do zaostrzenia się choroby. A część osób zmarła. Tym bardziej że do tego doszedł strach niektórych medyków, dyrektorów placówek przed chorymi, bo a nuż mają COVID-19 i trzeba będzie zamknąć placówkę.
Dałoby się część ludzi uratować?
Trudno znaleźć uzasadnienie, by w Polsce musiało umrzeć aż tylu ludzi. Pewnie można byłoby uniknąć części z tych zgonów. Przed nami IV fala i warto wyciągnąć wnioski. A przyczyna to pewnie miks elementów: niesprawnych systemów zdrowotnych, świadomości zdrowotnej ludzi, stylu życia.