Wystarczy zaledwie 40 przypadków nowej odmiany grypy w Tajlandii, by doprowadzić do światowej pandemii – przekonuje prof. Leszek Borysiewicz

Dr David Liebers (NYU Langone): Szukając odpowiedzi na pytania dotyczące przyszłości, warto wybrać się w przeszłość. I tu nie sposób nie skorzystać z pańskiej znajomości historii medycyny. Czym zatem obecna pandemia różni się od poprzednich?
Epidemie to nasz stały towarzysz: dżuma Justyniana, średniowieczna epidemia czarnej śmierci w Europie czy pandemia grypy z 1918 r. Każda z nich była wywołana przez inny patogen, dlatego też każda ma swoją własną specyfikę. Im dalej cofamy się w przeszłość, to widzimy, że tym bardziej obca dla dawnych kultur była sama koncepcja chorób zakaźnych. Przeszłość uczy nas, że każda poważna epidemia pozostawia po sobie zauważalną zmianę socjologiczną. Społeczne skutki zarazy dotykają każdego, niezależnie od tego, czy przeszedł chorobę czy nie. W swojej książce poświęconej średniowiecznej epidemii dżumy Philip Ziegler dowodzi, że koncepcja reformacji zrodziła się wskutek utraty przez kościół zaufania w oczach społeczeństwa – jeśli bowiem głosi się, że plaga jest karą za grzechy, zaś wokół umierają przyzwoici ludzie, musi budzić to powszechną nieufność, prawda?
I tym razem czeka nas jakiś wstrząs?
Pozostańmy jeszcze chwilę w zadżumionej Europie: śmiertelność na poziomie 30 proc. populacji oznaczała całkowite zniszczenie porządku feudalnego, istotnie wzrosło też znaczenie miast kosztem obszarów rolniczych. Zaraza niesie więc ze sobą ogromne zmiany społeczne, niekoniecznie rozpoznane zawczasu i nie inaczej będzie tym razem. Choć świadomość istnienia chorób zakaźnych wzrosła, a w konsekwencji wszyscy staliśmy się bardziej czujni. Uświadomiliśmy sobie również, że w zglobalizowanym społeczeństwie nie istnieją granice, które zapobiegłyby rozprzestrzenianiu się wirusów czy bakterii. Już 25 lat temu przeprowadzono modelowanie, które dowiodło, że wystarczy zaledwie 40 przypadków nowej odmiany grypy w Tajlandii, by doprowadzić do światowej pandemii. Wraz ze wzrostem tempa rozprzestrzeniania się chorób zakaźnych, kluczowa staje się więc zdolność do szybkiej globalnej reakcji, pozwalająca nam zmagać się z nowymi zarazami w przyszłości. Zawsze pojawiać się będą nowe pandemie.
Wspomniał pan o epidemii dżumy. Wciąż nie do końca wiemy, dlaczego pewne obszary dotknęła ona mocniej od innych. Podobna dyskusja toczy się też przy okazji obecnej pandemii – gdzieniegdzie – zwłaszcza w Azji – udało się ją dość szybko zdławić. Co pana zdaniem, będącego przecież doradcą dla rządów zarówno w Europie, jak i w Azji, przyczyniło się do sukcesu tych państw w zwalczaniu COVID-19?
SARS. Kraje, które najlepiej poradziły sobie z obecną pandemią, mają za sobą „jazdę próbną” w postaci epidemii bardzo zbliżonego patogenu. Już wcześniej opracowano tam systemy śledzenia kontaktów społecznych, a obywatele poznali smak lockdownu i byli gotowi zaakceptować stanowcze restrykcje na bardzo wczesnym etapie. Podobne systemy istnieją też w Europie, ale nie zostały przetestowane w czasach SARS. Choroby zakaźne – w przeciwieństwie do silnie obciążających systemy zdrowotne nowotworów czy chorób układu krążenia – nie są przedmiotem szczególnej troski rządzących w większości krajów. Kiedy więc na mocno obciążony ekonomicznie system spada dodatkowy ciężar epidemii, jesteśmy świadkami tragedii takich jak w Indiach. Wierzę jednak, że będziemy uczyć się na błędach, a pandemia stanie się dobrą okazją do wywierania przez społeczeństwo większej presji na polityków, byśmy następnym razem byli lepiej przygotowani.
.
Właśnie – większa gotowość na abstrakcyjne w danym momencie wyzwania oznacza przecież niedofinansowanie innych aspektów zdrowotności lub konieczność zwiększania obciążeń podatkowych. Sądzę zatem, że wzrośnie głównie nasze przygotowanie mentalne, zwiększy się choćby akceptacja dla lockdownów. Patogeny odpowiedzialne za pandemie jednak nie znikną. Bakteria odpowiedzialna za dżumę towarzyszy nam przecież do dziś, podobnie jak wirusy eboli czy grypy – po prostu umiemy je już kontrolować. Nie inaczej będzie z wirusem SARS-CoV-2: nie możemy liczyć na jego całkowite wyeliminowanie.
Pamięć o pandemii pozostanie żywa na dłużej w krajach o mniej rozwiniętych systemach opieki zdrowotnej niż np. w Wielkiej Brytanii? Spodziewa się pan, że w 2023 r. globalne wydatki na publiczny system zdrowia będą większe niż w 2019 r.? To zresztą był jeden z palących tematów Impact’21, którego był pan gościem.
Koniec końców górę weźmie myślenie ekonomiczne. Dopóki trwa pandemia, jesteśmy gotowi do ogromnych finansowych wyrzeczeń, z czasem jednak akceptacja dla nich zacznie spadać, choć odpowiedzialni liderzy muszą jednak myśleć dalekowzrocznie. Co nie oznacza zawsze większego budżetu. Kiedy w latach 90. w Wielkiej Brytanii pojawiły się pierwsze przypadki choroby Creutzfeldta-Jakoba, naukowcy zarekomendowali rządowi, by nie wydawał na jej zwalczanie planowanych gigantycznych środków. Okazało się, że ich konserwatywne podejście było słuszne, a liczba przypadków pozostała ograniczona. Z kolei kilkanaście lat temu wszyscy spodziewali się wybuchu pandemii grypy. Wdrożono zakrojony na szeroką skalę program szczepień i zwiększono dostępność leków przeciwgrypowych, lecz do wybuchu pandemii nie doszło. Media kwestionowały wówczas sens tych wydatków, podczas gdy w rzeczywistości byliśmy zaledwie 3–4 mutacje od powtórki z 1918 r.
Pewne wydatki, np. na szczepionki, już poniesiono. W związku z pojawieniem się na rynku dużej ich liczby coraz bardziej palącym problemem staje się ich potencjalna skuteczność przeciwko nowym wariantom koronawirusa. Jak duże jest prawdopodobieństwo mutacji, które w znaczący sposób mogłyby zmienić dynamikę pandemii?
Wirus atakujący uodpornionego członka populacji jest zmuszony do kolejnych mutacji, zaś próbując przedostać się przez układ odpornościowy, zmniejsza swój potencjał zakaźny. Wraz ze wzrostem odporności stadnej większość wirusów staje się więc mniej groźna. Wirus nie ma bowiem żadnej korzyści z zabijania swojego żywiciela – żywotność tego ostatniego jest dla niego warunkiem dalszego namnażania, a zatem także przetrwania. Szczepienia okazałyby się całkowicie nieskuteczne tylko w przypadku realizacji hipotetycznego scenariusza, w którym ewolucja wirusa poszłaby w całkowicie innym kierunku. W krajach o wysokim wskaźniku szczepień powinniśmy być świadkami spadku śmiertelności, choć jednocześnie liczba zachorowań może wzrosnąć.
Możliwe, że konieczne stanie się podawanie kolejnych dawek szczepionek, zapewniających odporność przed nowymi wariantami koronawirusa?
Tak, ostatecznie jednak powinniśmy oswoić istniejące odmiany, podobnie jak ma to miejsce z grypą. Bardziej niepokojące są te wciąż nieznane, mogące potencjalnie wymykać się układowi odpornościowemu. Dlatego tak ważna jest rola WHO i rozsianych po całym świecie laboratoriów monitorujących nowe wirusy. Tak jak w przypadku grypy, powinniśmy przewidywać przyszłe mutacje i działać z wyprzedzeniem. Czujność i koordynacja działań ośrodków na świecie są więc kluczowymi czynnikami w walce z pandemią.
Broni pan roli WHO i roli globalnej współpracy w dziedzinie zdrowia publicznego. Popularna narracja brytyjskich mediów głosiła jednak, że szybkie tempo prac nad szczepionkami w tym kraju jest jednak efektem brexitu i wyzwolenia spod unijnych restrykcji.
Cóż, 90 proc. naukowców z Wielkiej Brytanii optowało za pozostaniem w UE, zaś 60 proc. publikacji naukowych na brytyjskich uniwersytetach wciąż powstaje przy współpracy z partnerami z innych państw. Jako wspólnota naukowców jesteśmy więc bardzo przywiązani do idei integracji. Brytyjska przewaga w badaniach nad szczepionkami? Ona wynika moim zdaniem z badań prowadzonych w przeszłości. Przecież szczepionka AstraZeneca została opracowana po wybuchu epidemii MERS, należało jedynie przystosować ją do nowego typu wirusa i przeprowadzić niezbędne badania.
Jednak to brytyjski rząd był jednocześnie gotów podjąć ryzyko warte miliardy dolarów i zdecydować się na zakup dużej liczby dawek wcześniej niż UE.
Tak, Wielka Brytania miała więc szczęście w postaci doświadczenia, mocy przerobowych i infrastruktury prywatnego sektora. Globalna współpraca jest jednak niezbędna, by pomagać krajom takim jak Indie. Tu, dopóki wszyscy nie są bezpieczni, nikt nie jest bezpieczny. Dlatego też bronię roli ponadnarodowych organizacji takich jak WHO czy UE.
Tym bardziej że koszty stworzenia szczepionek były zbyt duże, by mogły udźwignąć je systemy państwowe, przez co odpowiedzialność za zwalczenie pandemii leżała po obu stronach.
Naukowcy otrzymali ogromne możliwości badawcze, wynikające jednak przede wszystkim z potrzeby chwili. Błyskawiczne opracowanie szczepionek było możliwe dzięki bardziej pragmatycznemu i mniej rygorystycznemu podejściu, niż ma to miejsce np. w przypadku badań nad szczepionkami przeciwko nowotworom. Tu można było na to pozwolić, choć do rozwiązania wciąż pozostaje wiele związanych z nimi wyzwań, ciągle stanowią bowiem nowatorskie rozwiązanie. To kwestia czasu.
Jako psychiatrę nurtuje mnie także coś niewidocznego pod mikroskopem. To długofalowy efekt pandemii w roli czynnika destabilizującego rozwój u młodych ludzi, w tym dzieci.
Długofalowym skutkiem pandemii może być populacyjne występowanie objawów zespołu chronicznego zmęczenia. Historia uczy, że po każdej epidemii choroby zakaźnej przychodzi długi okres rekonwalescencji. Infekcje mają duży wpływ na metabolizm i zdrowie psychiczne, a człowiek jako gatunek potrzebuje czasu na readaptację. Byłoby dobrze, gdyby pandemia doprowadziła do trwałego wzrostu społecznego zrozumienia i akceptacji dla przewlekłych chorób psychicznych, ale jestem też na tyle cyniczny, by sądzić, że w dłuższej perspektywie znów przeważą względy ekonomiczne. Na razie jednak pozwólmy ludziom ponownie docenić siłę wspólnoty.
Rozmowa z profesorem Borysiewiczem zostanie dziś wyemitowana na Impact; Dziennik Gazeta Prawna jest patronem wydarzenia