Paszporty covidowe to dowód, że interwencji behawioralnych wycelowanych przez rządy w obywateli należy zakazać. Są nie tylko nieetyczne, lecz także sprzeczne z regułami demokracji
Medyczny apartheid – to określenie pada w recenzjach pomysłu, by osoby zaszczepione otrzymywały paszporty covidowe. O takich rozwiązaniach mówiono od początku pandemii, a teraz mają szansę na wejście w życie. Unia Europejska chce, by stało się to 25 czerwca 2021 r. Jak tłumaczył komisarz UE ds. sprawiedliwości Didier Reynders, „Cyfrowy Zielony Certyfikat” – to oficjalna nowego dokumentu – „mógłby być używany nie tylko do ułatwienia swobodnego podróżowania, ale też jako bilet wstępu”. Wstępu na co i do czego? O tym decydowałyby już poszczególne państwa członkowskie. Może chodzić o wejście na koncerty, do kin i teatrów, lecz także do szkół, transportu miejskiego. Czy też o możliwość poruszania się w przestrzeni publicznej bez maseczki. Paszporty covidowe stałyby się zatem paszportami do normalności, kiedyś darmowej i ogólnodostępnej, teraz racjonowanej ze względu na zdrowie publiczne.
Czy nazywanie tego apartheidem jest słuszne?
Paternalistyczny totalitaryzm
Apartheid jako system społeczny sprowadza się do uprzywilejowania jednej grupy wobec drugiej ze względu na kryterium rasowe. W przypadku medycznego apartheidu zmienia się kryterium, ale nie zasada działania. To jednak zagadnienie wtórne wobec poważniejszego problemu.
Ewentualne wprowadzenie paszportów covidowych będzie rezultatem przyjęcia niepisanej zasady, że rządy mogą i powinny stosować tzw. interwencje behawioralne względem swoich obywateli, by wpływać na ich zachowania w sposób pożądany z punktu widzenia polityki publicznej. W skrócie: że rządy mają prawo manipulować ludźmi w zależności od potrzeb. Celem paszportów jest nie tylko zabezpieczenie populacji przed osobami roznoszącymi wirusa, lecz także skłonienie ich do zaszczepienia się. „Paszporty szczepionkowe mogą być wykorzystywane jako zachęta do zmiany zachowań. (…) Sygnalizują, czego społeczeństwo oczekuje od jednostek. Wyrażają normę społeczną, której ludzie powinni się podporządkować. Nie różnią się one od innych form warunkowania stosowanych w wielu środowiskach” – stwierdza dr Joan Costa-Font, ekonomista zdrowia z London School of Economics, we wpisie na blogs.lse.ac.uk.
Ale nie tylko o wskazanie norm chodzi. Paszporty covidowe mają warunkować przekorne jednostki poprzez nałożenie kosztów na te ich wybory, których władza nie akceptuje. W Polsce dotyczy to ok. 20 proc. dorosłych deklarujących, że nie chcą szczepionki. Oczekuje się, że ludzie ci machną ręką ze zrezygnowaniem, mówiąc: „Nie chcem, ale muszem, zaszczepię się, bo w kinie grają ostatnio dobre filmy”.
Manipulację behawioralną stosuje się w polityce publicznej coraz częściej od co najmniej dwóch dekad, odkąd psychologowie i ekonomiści behawioralni, tacy jak Daniel Kahneman, Amos Tversky, a potem Richard Thaler i Cass Sunstein (z wyjątkiem Sunsteina wszyscy to nobliści), opisali sposoby wpływania na ludzi z wykorzystaniem wiedzy o ich skrzywieniach poznawczych. Uznanie takich interwencji za standardowe narzędzie polityki pcha nas w ramiona miękkiego, paternalistycznego totalitaryzmu. W takim ustroju może i pozostawia się nam formalnie wolny wybór, ale troskliwa władza sprawia, że wybieramy zawsze to, czego od nas oczekuje.
Nihil novi sub sole?
W 2019 r. zagrożenie paternalistycznym totalitaryzmem można było uznać za bezzasadny alarmizm osób o nazbyt liberalnym usposobieniu. Dzisiaj jednak zaczyna się ono materializować na naszych oczach.
Ciekawe, że osoby niechętne idei paszportu covidowego krytykują ją często za niesprawiedliwą dyskryminację ze względu na przekonania albo spisek Billa Gatesa. Nie są świadome, że w istocie jest to narzędzie mające wpłynąć na ich postawy i wybory. To, przeciw czemu protestują, nie ma ich karać. Ma ich zmieniać.
W Polsce interwencje behawioralne stosowano w ostatnich latach coraz częściej. Należało do nich np. domyślne zapisywanie pracowników do pracowniczych planów kapitałowych czy utrzymywanie obowiązku noszenia maseczek na dworze – stoi za tym założenie, że ludzie będą częściej przestrzegać tej zasady w pomieszczeniach. Nigdy jednak nie robiono tego w tak inwazyjny sposób jak w przypadku paszportów covidowych. Być może dlatego tych interwencji dotąd nie zauważaliśmy, nie rozumieliśmy albo traktowaliśmy je w kategoriach ciekawostki. Paszporty covidowe zauważyliśmy, ale już wtedy, gdy behawioryzm wszedł biurokratom w krew – nikt im zawczasu nie powiedział „nie”. Są one doskonałym studium zagrożeń, jakie taka sytuacja z sobą niesie. Oto nikt nam szczepienia nie nakazuje, więc teoretycznie zostawia się nam wolność w tej sprawie, ale jednocześnie robi się wszystko, by nieszczepienie się utrudnić. Władza mówi nam: „Skręcajcie w lewo, a jak chcecie skręcić w prawo, to śmiało – właśnie rozstawiliśmy na drodze kolczatkę!”.
Państwo reguluje obecnie każdą dziedzinę naszego życia, więc w każdej ma dobre powody, by podejmować interwencje behawioralne. Potencjalnie wszystkie nasze wybory mogą być dzisiaj zmanipulowane. Nawet te prywatne, bo granica między tym, co prywatne, i tym, co publiczne, się zatarła. Zdrowie nie jest już prywatne, gdyż zaprzęgnięto nas w system, w którym choroba jednostki to koszty dla wszystkich. Rodzina nie jest prywatna, bo nieposiadanie wystarczającej liczby dzieci to grzech przeciw trwałości systemu emerytalnego. Własność nie jest prywatna, bo jej wytworzenie było uwikłane w siatkę powiązań społecznych. Zdrowie, rodzinę i własność można więc warunkować.
Zaznaczmy, że nie wszystkie interwencje behawioralne są oparte na manipulacji. Należy do nich choćby upraszczanie komunikatów i procedur biurokratycznych, co wydaje się dość rozsądne i nieszkodliwe. Nie tyle wpływa to na nasze wybory zgodnie z zamysłem władz, co ułatwia realizację naszych planów (np. budowy domu). Dlatego w niniejszym artykule mówię wyłącznie o tych metodach behawioralnych, które mają charakter inwazyjnego i w dużej mierze opartego na manipulacji wpływania na obywateli. Niepostrzeżenie wznoszą one ustrój rodem z antyutopijnych wizji Aldousa Huxleya albo Jewgienija Zamiatina, autora powieści „My” (z której Huxley czerpał garściami). Δ-503, bohater książki, ubolewa, że państwo daje jeszcze ludziom aż dwie godziny dziennie do swobodnego zagospodarowania (np. na seks albo lekturę książek). Cała reszta dnia jest już przecież perfekcyjnie zorganizowana przez ustrój oparty na matematycznej formule szczęścia. Wszyscy obywatele realizują ją dobrowolnie, bo wierzą, że „życie w stanie wolnym” to życie w stanie „niezorganizowanym” i „dzikim”. Tyle że zwolennicy walki z wirusem za wszelką cenę uważają, że okołopaszportowa histeria jest dęta – nie ma się czego bać.
COVID jak żółta febra
Osoby nieufne wobec paszportów covidowych są często zwrównywane z antyszczepionkowcami siejącymi „foliarską panikę”. Ale żeby się tym dokumentom sprzeciwiać, nie trzeba krzyczeć o plandemii i depopulacji – ja np. tego nie robię. Ten artykuł dotyczy nie szczepień, lecz nadużycia władzy. To dwa odrębne zagadnienia: medyczne i polityczne.
Sięgnijmy poza doraźne korzyści z tej interwencji behawioralnej. Często zwraca się uwagę, że dorośli wybierający się do egzotycznych krajów są zobligowani do zaszczepienia się na żółtą febrę. Informacja na ten temat trafia do międzynarodowej książeczki szczepień i dopiero to umożliwia podróż np. do Etiopii. To bardzo stara i niekontrowersyjna praktyka. Paszport covidowy nie byłby więc w tym kontekście novum. Ot, pojawia się nowa groźna choroba, dotyczy całego globu, więc wymaga się szczepień od podróżnych na całym świecie. O co tyle hałasu?
Kolejny argument propaszportowy to szczepienia dzieci. Są szczepione, czy tego chcą, czy nie, od tego zależy często dostęp do różnych usług, głównie opiekuńczo-edukacyjnych. Jest tak np. we Włoszech. Tak zwane prawo Lorenzina (od nazwiska jednego z byłych włoskich ministrów zdrowia) wymaga tam szczepień na ospę wietrzną, polio, odrę, świnkę i różyczkę od wszystkich przedszkolaków. Nieszczepione maluchy odsyła się do domu, a ich rodzice płacą nawet 500 euro grzywny. Dzieci starszych się nie odsyła, ale rodziców wciąż się karze.
Argument z międzynarodowej książeczki szczepień łatwo zbić. Po pierwsze, żółta febra ma śmiertelność nieporównywalnie wyższą niż COVID-19. Około 15 proc. zainfekowanych ma ciężkie objawy i z tej grupy umiera od 20 proc. do 60 proc. chorych. Koronawirus zabija do 3 proc. objawowych chorych. Po drugie, podróże do krajów egzotycznych są na końcu łańcucha potrzeb życiowych zdecydowanej większości ludzi. Paszport covidowy będzie natomiast wpływał zapewne na tryb funkcjonowania wszystkich obywateli państw, które go zastosują.
O wiele ciekawszym argumentem propaszportowym (mimo że także nietrafionym) jest ten ze szczepienia dzieci. Jeśli dokumenty covidowe faktycznie będą warunkować możliwość podróżowania, wykonywania pracy albo po prostu cieszenia się życiem (piwo ze znajomymi), pojawiają się rozmaite trudności. O ile szczepienie dzieci jest ogólnodostępne i do natychmiastowego wykonania w zależności od potrzeb, o tyle szczepienie na COVID-19 już nie. Wirus zaatakował nagle, szczepionkę trzeba było wymyślić, sprzedać rządom, a teraz ją rozdystrybuować. Spora grupa (obecnie prawdopodobnie większość obywateli Unii Europejskiej) nie jest jeszcze zaszczepiona – nie dlatego, że tego nie chciała, lecz dlatego, że nie mogła, bo zabrakło szczepionek albo nie nadeszła ich pora. Ponownie dr Joan Costa-Font: „Aby paszporty szczepionkowe były sprawiedliwe, każdy powinien mieć szansę zaszczepienia się, bez ponoszenia większych kosztów, w przeciwnym razie staną się one potencjalnie dyskryminujące. Po pierwsze, niektóre osoby będą musiały zostać wykluczone, ponieważ nie mogą się zaszczepić z powodu alergii lub ciąży. Po drugie, natychmiastowe wdrożenie paszportów uniemożliwiłoby podróżowanie osobom w wielu krajach o niższych dochodach, ponieważ mogą one nie otrzymać szczepionki do 2022 r.”.
Paszport bez legitymacji
Ale nawet zapewnienie wszystkim chętnym dostępu do preparatów antycovidowych nie rozwiązuje problemu sprawiedliwości. Costa-Font pisze o grupie ludzi wykazujących tzw. skrzywienie status quo (status-quo bias). Nie mają nic przeciwko szczepionkom, ale z chęcią poczekają na sąsiada. To, że zastrzyk jest w zasięgu, nie sprawi, że wejdą na pacjent.gov.pl, by się zarejestrować. Mają ważniejsze sprawy na głowie. Poza tym słyszeli, że niektóre preparaty są lepsze, inne gorsze i wolą się upewnić, że dostaną ten skuteczniejszy. Możliwe, że rozważyliby szczepienie, gdyby lekarz ze strzykawką podjechał pod ich drzwi.
Druga grupa ludzi to ci, którzy szczepić się nie chcą – nie tylko ze względu na nieufność wobec szczepionek, lecz także np. na planowaną ciążę czy poważną alergię. Ale są setki innych, indywidualnych, często poważnych powodów. Czy naprawdę można odbierać takim ludziom wolność podróży bądź chodzenia do kina? Za co? Za to, że nie wykonują natychmiast zaleceń władzy? Czy za to, że nie doceniają powagi sytuacji? Dzieci są pozbawione prawa do samodecydowania, by w końcu uzyskać – jako dorośli – pełną wolność. Uznanie, że dorośli także powinni być w jakimś zakresie ubezwłasnowolnieni w kwestii szczepionek, czyni ich na powrót dziećmi. Jak to się ma do ideału demokracji deliberatywnej, który opiera się na uznaniu pełnej podmiotowości obywateli?
Jest z nią sprzeczne. Jedynym dopuszczalnym środowiskiem funkcjonowania władzy jest prawo, które stoi ponad nią. Jest ono niejako esencją wyciśniętą z norm społecznych i ich uporządkowaniem, a nie wyrazem woli i zapatrywań aktualnie rządzących. Innymi słowy, jeśli prawo pozwala mi skakać na skakance w miejscu publicznym i jednocześnie recytować Słowackiego bez krzty szacunku dla wielkiego poety, to choć może się to nie podobać ministrowi kultury, nie może mi on tego zabronić. Nie ma legitymacji do karania mnie mandatem ani do tego, by pozaprawnymi metodami interwencji behawioralnej wpływać na moje zachowania. A interwencja behawioralna jest bezprawna, gdyż nie ogranicza się do wywierania wpływu, nie jest zwykłym przekonywaniem. Ociera się o manipulację, a często nią jest. Władza nie może – jeśli chce nazywać się demokratyczną – tworzyć „architektury wyboru” obywateli. Nie dali jej takich uprawnień i dać nie mogli, gdyż przyznaliby wówczas, że ich jednostkowe opinie i działania rząd może bagatelizować, gdy uzna, że wie lepiej. To tak, jakby kobieta, która odrzuciła oświadczyny, jednocześnie zgodziła się na to, by jej niedoszły mąż stosował na niej eksperymenty behawioralne (albo słynne wśród podrywaczy NLP) mające skłonić ją do zmiany zdania. Jak zauważa dr hab. Magdalena Tabernacka z Uniwersytetu Wrocławskiego w jednej z publikacji, „jedną z najistotniejszych podstaw aksjologicznych demokratycznego państwa prawnego jest szacunek, jaki państwo i jego organy powinny żywić dla jednostki. Jedną z oznak szacunku jest podejmowanie dyskursu i wypracowywanie ustaleń akceptowalnych w danych warunkach (…), a nie narzucanie określonych rozwiązań w istotnych życiowo kwestiach (…). Wymuszona władczo uniformizacja poglądów, statusu społecznego i jego zewnętrznych artefaktów oraz sytuacji materialnej oznacza rządy autorytarne”.
A zatem: moje zdrowie – moja sprawa? To chcemy powiedzieć? W przypadku chorób zakaźnych zdecydowanie nie. Wszędzie tam, gdzie podejmujemy działania mające wpływ na innych, powinniśmy być wyjątkowo uważni, kierować się rozsądkiem i troską. Nie znaczy to jednak, że rząd ma prawo karać nas za brak serca albo manipulacją popychać ku określonym zachowaniom. Dlatego też interwencja behawioralna wobec obywateli powinna być wprost zakazana – mimo że podpiera się nauką. Choć nie należy odrzucać samej tej nauki, bo oferuje interesujący wgląd w naszą psychikę.
Lekarzu (rządzie), lecz się sam
Nie należy odrzucać en bloc także samej idei interwencji behawioralnej – tak jak zakaz klonowania ludzi nie powinien prowadzić do zakazu badań i eksperymentów genetycznych w ogóle. Istnieją domeny, w których behawioryzm ma użyteczne i niebudzące większych etycznych i prawnych wątpliwości zastosowania.
Po pierwsze, jest to domena prywatna. Firmy mogą behawioralnie manipulować swoimi pracownikami, o ile jasno ich o tym poinformują. Opcjonalność zatrudnienia gwarantuje, że nikt nie będzie manipulowany wbrew woli. W przypadku systemu demokratycznego analogiczny mechanizm „wypisania się” nie istnieje.
I faktycznie wiele prywatnych firm stosuje i promuje metody behawioralne, m.in. BIT, ideas42, Deloitte. „Pod względem liczby zespołów behawioralnych, czy to w firmach, czy w sektorze prywatnym, prym wiodą Stany Zjednoczone z 242 zespołami i Wielka Brytania z 82 zespołami” – pisze dr Radek Zyzik, ekonomista behawioralny z Akademii Ignatianum w pracy „Poszturchiwanie urzędników”. Dlaczego urzędników? Bo właśnie administracja publiczna jest drugim obszarem, w którym interwencje behawioralne mogą przynieść wiele korzyści – pod warunkiem że celem ich będzie ta właśnie administracja, a nie obywatel.
„Zidentyfikowano trzy etapy funkcjonowania instytucji publicznych, które mogą zostać usprawnione: etap identyfikacji problemów, etap podejmowania decyzji, jak daną sprawę rozstrzygnąć, oraz etap wdrażania w życie przyjętych rozstrzygnięć” – pisze dr Zyzik. Są to akurat te dziedziny funkcjonowania państwa, które w Polsce szwankują, przez co wskaźnik efektywności rządzenia Banku Światowego wynosi dla Polski (dane z 2019 r.) 73,08. Plasuje to nas poniżej średniej dla państw OECD o wysokim dochodzie (87,59), ale również poniżej poziomu innych państw z naszego regionu (Czechy – 78,37; Słowacja – 74,04, Niemcy – 93,27, Litwa – 81,25). Jakie konkretnie problemy w administracji rozwiązałby behawioryzm? Dla przykładu zjawisko niewłaściwej alokacji uwagi. Z analiz brytyjskiego Behavioural Insights Team wynika, że decydenci mają tendencję do nadmiernego koncentrowania się na kwestiach nagłośnionych medialnie. Stają się one szybciej częścią agendy urzędów, co – pisze dr Zyzik – „może prowadzić do zbyt gwałtownych i nieprzemyślanych inicjatyw. Niewłaściwa alokacja uwagi jednocześnie prowadzi do ignorowania stopniowo rozwijających się i narastających zjawisk, którymi również należałoby się zająć”.
Skoro rządy tak upodobały sobie behawioryzm, niech stosują jego metody na samych sobie – dla dobra ogółu. Dalsze dopuszczanie do wykorzystywania go wobec obywateli to błąd. Paszporty covidowe to pierwsze poważne ostrzeżenie. W końcu do władzy mogą dojść osoby o śmielszych pomysłach i mniejszych skrupułach – niczym „bohaterowie” bajki Ignacego Krasickiego „Dzieci i żaby”. Dla przypomnienia: chłopcy uderzali kamieniem żaby, gdy te wynurzały się z wody. Innymi słowy, warunkowali je behawioralnie do pozostania pod taflą. Wówczas „jedna z nich, śmielszej natury”, wystawiwszy łeb do góry, rzekła: „Chłopcy, przestańcie, bo się źle bawicie! Dla was to jest igraszką, nam idzie o życie!”. Bądźmy jak ta żaba już teraz – nie czekajmy na swoich sadystycznych chłopców u władzy.
Joan Costa-Font pisze o grupie ludzi wykazujących tzw. skrzywienie status quo (status-quo bias). Nie mają nic przeciwko szczepionkom, ale z chęcią poczekają na sąsiada. To, że zastrzyk jest w zasięgu, nie sprawi, że wejdą na pacjent.gov.pl, by się zarejestrować