Biznes umiera jak człowiek. Podobnie jak człowiek broni się przed śmiercią. I ulega, bo pewne mechanizmy są nieodwracalne. Także wówczas, kiedy rzecz dotyczy firmy zajmującej się ochroną zdrowia i ratowaniem życia.
Sprawa katowickiej kliniki EuroMedic jest o tyle dziwna, że wyrok zapadł, zanim zakończyły się podstawowe badania. Nie jestem lekarzem. Nie jestem także sądem, który jako jedyny może orzec, czy nowotworowy proces zaatakował, czy nie. Zdecydowałam się opisać sprawę, żeby pokazać, jak to jest, kiedy na dobrze prosperujący biznes zostanie wydany wyrok śmierci. O tym, jaka była prawda, dowiemy się dopiero za kilka lat. Ale wtedy będzie już za późno.
W sobotę, 26 stycznia, kiedy umówiłam się na spotkanie z prezesem spółki dr. Tomaszem Ludygą, pacjenci szpitala EuroMedic przy ul. Kościuszki w Katowicach jedli na śniadanie jogurt naturalny z musli, dwie parówki drobiowe z musztardą, warzywa. Do tego masło, 4 kromki pieczywa, herbata. Na obiad była zupa ziemniaczana (450 ml), mięso mielone w sosie pomidorowym (250 g), makaron świderki (200 g) i kompot. Podwieczorek: banan. Na kolację zjedli pieczywo z masłem, kiełbasą szynkową, warzywami, popili herbatą. Na korytarzach nie śmierdziało, w toaletach był papier. Za to w sali konferencyjnej, w której toczyła się nasza rozmowa, oprócz herbaty były wielkie emocje. Zamiast respiratorów i namiotów tlenowych były stosy papierów i dwójka prawników z Kancelarii KaNet-Lex. Skulony na swoim krześle siedział dr Tomasz Ludyga, 46 lat, szpakowate włosy, młodzieńcza sylwetka i twarz, blady. Angiolog, prezes firmy. Więcej przestrzeni zajmował dr Jan Borzymowski, niedźwiedziowate chłopisko, kardiochirurg. Uczeń Zbigniewa Religi. Ostatnio założyciel oddziału NSZZ „Solidarność” w EuroMedic, organizator strajku okupacyjnego w siedzibie Śląskiego Oddziału NFZ. On jeden był spokojny. Wszyscy inni się na siebie darli. Ja jednak postaram się podejść do sprawy beznamiętnie i jak najbardziej rzeczowo opisać przebieg śmiertelnej choroby. Piszę śmiertelnej, bo wszystko wskazuje, że stan pacjenta jest terminalny. Ten tekst potraktujmy jako ostatnie namaszczenie.
„Zniszczymy cie to kwestia czasu poczekamy az ta z warszawy troche od ciebie odstapi bo ma kawalek plecow potem znikasz z mapy biznesu mamy na ciebie haki” (pisownia oryginalna – red.) – to treść jednego z kilku SMS-ów wysłanych przez nieznanego nadawcę, jakie w marcu zeszłego roku zaczęły przychodzić na telefon Ludygi. Nawet się nieszczególnie przejął. Wchodząc w biznes medyczny, nie miał złudzeń: nie będzie łatwo. Ale myślał o tym, że będzie musiał ciężko pracować, zdobywać pacjentów, markę, a przy tym samemu uczyć się i rozwijać. – Zaczynaliśmy z żoną pracę na swoim 13 lat temu – wspomina. On chirurg i angiolog, żona okulistka. Na początku był mały gabinet, w którym usuwał żylaki. Ale oboje mieli ambicje i dużo zacięcia. Z gabinetu zrobiła się przychodnia, potem doszły sale zabiegowe i operacyjne. Aż wreszcie w 2010 r. postanowili się rzucić na głęboką wodę. W centrum miasta, na 3,5 tys. mkw., wybudowali szpital. – Największy prywatny szpital wielospecjalistyczny na Śląsku – chwalili się na stronie internetowej. Oczywiście na kredyt. Jak szacuje prezes EuroMedic, postawienie i wyposażenie placówki kosztowało ok. 40 mln zł, pod koniec 2011 r. otworzyła drzwi dla pacjentów. Jednocześnie przystąpiła do konkursu na kontrakt od NFZ na lata 2012–2014. I zdobyła go. W sumie 34 mln zł rocznie (w następnym roku został podniesiony o 2 mln zł).
Ludyga opowiada, że zanim przystąpili do konkursowych zmagań, zbadali rynek, a zwłaszcza obowiązujące ceny. Mieli nowoczesne wyposażenie, dobrą kadrę, 4 sale operacyjne, dwie pracownie radiologii zabiegowej (robi się tam np. udrażnianie tętnic), ale wiadomo: w Polsce w każdym przetargu decyduje to, „za ile”. Zaproponowali średnio o 5 zł mniej za punkt, niż wynosiła średnia na lokalnym rynku, np. w chirurgii naczyniowej 47 zł wobec 52 zł. – NFZ musiał im dać ten kontrakt, bo zdystansowali konkurentów. A ci byli wściekli – opowiada jedna z osób znających sprawę, ale niekoniecznie chcących się wypowiadać pod nazwiskiem. Dlaczego? Śląsk to specyficzne miejsce, jeśli chodzi o biznes medyczny. Ale o tym później.
Doktor Jan Borzymowski zauważa, że wysokość ich kontraktu nie była kosmiczna. – Byliśmy na pierwszym miejscu z naszą ofertą, a placówki z ósmego dostały kilka razy więcej środków – ocenia. Ale dopiero zaczynali, więc była wielka radość. I plany, czego to nie dokonają w przyszłości. – Już na początku pojawiły się przyjacielskie ostrzeżenia, żebyśmy za bardzo nie podskakiwali. Że Tomek Ludyga „w zębach” będzie ten szpital oddawał – relacjonuje lekarz. Bo nie da się ukryć – wchodząc z nową placówką na zastany rynek, zaburzyli go. Jeśli oni dostali pieniądze, komuś je zabrano. Kiedy w grę wchodzą miliony, gdzieś znikają ideowi Judymowie. Zostają wilki z Wall Street.
– Ledwie ruszyliśmy w 2012 r. ze szpitalem, zaczęły się kontrole. Jedna wchodziła, druga wychodziła – wspomina Ludyga. W sumie siedziały w placówce 230 dni. Najpierw kontrolował ją Śląski Oddział NFZ, potem wydział kontroli i audytu Śląskiego Urzędu Wojewódzkiego. Były sanepid, nadzór farmakologiczny, kilku konsultantów wojewódzkich różnych specjalizacji. Wyniki podobne: pozytywne z drobnymi zastrzeżeniami. Wreszcie wkroczyło Centralne Biuro Antykorupcyjne. „Agenci CBA prowadzili kontrole w dwóch katowickich szpitalach. W obu przypadkach sprawdzane były procedury ubiegania się o umowy dotyczące udzielenia świadczeń opieki zdrowotnej na rok 2012 i na lata następne. Weryfikowano także procedury realizacji świadczeń w wybranych rodzajach i zakresach. Postępowania prowadzono od 22.10.2012 r. do 21.12.2012 r.” – informuje Jacek Dobrzyński, rzecznik CBA. Biuro zrobiło to, co do niego należało: dostało informację, wszczęło kontrolę. Ale już sam ten fakt był niczym pocałunek śmierci. Bo kto weźmie w obronę placówkę, której przyglądają się służby? „Nie słuchał Ludyga jak ostrzegaliśmy go ze mu już nic nie pomoze” (pisownia oryginalna – red.) – drwił potem w SMS-ie anonim.

Nie płacę za oglądanie TV

Do obsługi pacjentów w przychodniach, laboratoriach i na 10 oddziałach (70 łóżek) jest zatrudnionych 400 pracowników. Z czego tylko 45 osób to administracja i inne niemedyczne zawody. – Niektórzy z faktu, że zszedłem z ceny, czynili mi zarzut – opowiada Ludyga. Że niby psuje rynek. Zorganizował pracę w swojej placówce, jak to jest na Zachodzie. – Ja nie płacę personelowi za oglądanie TV, większość osób jest na kontraktach, niemedyczne usługi outsoursuję. Za to pielęgniarka oddziałowa zarabia u mnie ponad 4 tys. zł – wylicza.
Kiedy w 2012 r. zdobyli kontrakt, mieli u siebie m.in. chirurgię naczyniową i okulistykę, chirurgię ogólną i ortopedię, kardiologię i malutki, trzyłóżkowy oddział kardiochirurgii. Do tego medycyna pracy i biznesu. Kardiochirurgia była traktowana jako bezpiecznik na potrzeby wewnętrzne. Ponieważ, jak wywodzi dr Borzymowski, pacjent z chirurgii naczyniowej, z miażdżycą, to często pacjent kardiologiczny. I zdarzały się przypadki, że człowiek, któremu właśnie wykonywano zabieg udrażniania tętnic, dostał na stole zawału serca. I trzeba było dla niego szukać miejsca w którejś z klinik kardiologicznych, a czas działał na jego niekorzyść. – Jest też niebezpieczeństwo, że u chorego, któremu się robi inwazyjne badania serca, nastąpią powikłania. Albo dostanie zawału i dojdzie do tamponady serca, co wymaga natychmiastowej interwencji – tłumaczy. Dlatego zdecydowali, że na potrzeby własnych pacjentów – dla ich bezpieczeństwa – taki oddział musi być. Tak samo jak intensywna opieka medyczna. W 2013 r. wystartowali w konkursie organizowanym przez resort zdrowia na zabiegi wymiany zastawek. To opłacalna procedura finansowana przez Ministerstwo Zdrowia. Dostali 6 procedur. W I półroczu 2014 r. miało być ich już dwa razy więcej. Ale i tak niewiele.
Doktorzy Borzymowski i Ludyga uważają, że nieprzypadkowo niekorzystne dla nich wydarzenia kumulują się w 2013 r. – kiedy weszli w zastawki. Zaczynają się SMS-y z pogróżkami, jeden z dodatków do ogólnopolskiej gazety zaczyna kampanię przeciwko szpitalowi (wyliczyli ok. 20 bardzo negatywnych w wydźwięku tekstów). Wtedy również CBA decyduje się przesłać sprawę do prokuratury. „W związku z zakończeniem kontroli oraz podejrzeniem wystąpienia nieprawidłowości w zakresie kontraktowania CBA skierowało 10 czerwca 2013 r. do Prokuratury Okręgowej w Katowicach zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa z art. 297 par. 1 k.k. Wraz z zawiadomieniem CBA przekazało do prokuratury całość zgromadzonych w trakcie kontroli materiałów” – wyjaśnia Dobrzyński.
Jak informuje lokalny dodatek gazety, który jakoby dotarł do materiałów CBA, chodzi o poświadczenie nieprawdy w dokumentach konkursowych dla NFZ, kiedy EuroMedic starał się o kontrakt. „Oferta zawierała kłamstwa” – pisze gazeta. I jako przykład podaje brak deklarowanego przez szpital certyfikatu ISO (za który też przysługują dodatkowe punkty w postępowaniu konkursowym). Sprawdzam: audyt przeprowadzała firma Det Norske Veritas Poland. Oświadczenie, w którym jej przedstawiciel, Dariusz Rycek, stwierdza, że audyt został przeprowadzony z wynikiem pozytywnym, ma datę 28 listopada 2011 r. EuroMedic do konkursu stanął w grudniu. Jednak dyplom poświadczający, że certyfikat posiada, przyszedł dopiero kilka tygodni później – i to z wpisaną datą 28 lutego 2012 r. Pytam kogoś z zewnątrz, niezaangażowanego w sprawę: od kiedy liczy się czas posiadania ISO? Od otrzymania dokumentu o pomyślnym przebiegu audytu czy dopiero od dnia przysłania dyplomu, który w ramkach się wiesza na ścianie? – Uważam, że firma może się legitymować certyfikatem od chwili, kiedy uzyskuje poświadczenie, że pomyślnie przeszła audyt – twierdzi Adam Sznajder z firmy doradczej ADeeS. Podobną rangę mają inne nieprawidłowości, jakich dopatrzyło się CBA. Zakwestionowało np. niektóre umowy na urządzenia medyczne. Chodzi o to, że nie wszystek sprzęt w dniu przystąpienia do konkursu stał w szpitalu. Zamiast niego był sprzęt zastępczy dostarczony przez firmy, w których złożono zamówienia na ten właściwy. To normalna praktyka. – Jeśli sprzęt ma być dostarczony przed rozpoczęciem kontraktu, to nie można mówić, że szpital jest nieprzygotowany – tłumaczy Krzysztof Jeżowski, ekspert ds. restrukturyzacji w ochronie zdrowia Phermed Consulting. Pytanie, jak rygorystycznie NFZ patrzy na inne szpitale. Trudno firmie zajmującej się lecznictwem, nim zdobędzie pewność, że dostanie kontrakt, inwestować setki tysięcy złotych w urządzenie, które bez niego będzie stało niewykorzystane. Dlatego branża stosuje różne sposoby: np. wypożycza potrzebny jej sprzęt, a potem w razie potrzeby przedłuża umowę na jego wynajem lub zamawia u producentów nowy. Tak samo liczba pracowników: rozsądny biznesmen nie zatrudni na ślepo czterech setek ludzi, nie mając pewności, że będzie dla wszystkich miał zajęcie. Ale zabezpieczy się, spisując z częścią umowy przedwstępne o pracę. Rzecz w tym, aby w godzinie zero wszystko było na miejscu i działało jak trzeba.
– O tym, że sprzęt i ludzie byli na miejscu, świadczą pozytywne wyniki późniejszych kontroli – uważa dr Tomasz Ludyga. I dodaje, że kłamstwo się nie opłaca, z czego wszyscy zdają sobie sprawę: można stracić prawo do brania udziału w konkursach na kilka lat. Podkreśla: od momentu wejścia różnych kontrolnych organów do szpitala NFZ nie miał do niego żadnych merytorycznych uwag. Aż do września 2013 r., kiedy to goniec przyniósł im wypowiedzenie kontraktu. W którym, nawiasem mówiąc, nie podano przyczyny. Decyzja o zerwaniu umowy była podpisana nie przez dyrektora oddziału, ale przez jego zastępcę. Zażalenie na nią na miesiąc utknęło w szufladzie któregoś z urzędników funduszu. Zginęło, a potem się znalazło. Co było zresztą powodem późniejszego odwołania i decyzji przedłużenia kontraktu o miesiąc. Po dramatycznym strajku, podczas którego pracownicy EuroMedic okupowali siedzibę Śląskiego Oddziału NFZ. – Sądzę, że w tym czasie nikomu nie było na rękę, aby w zimowo-ogórkowym sezonie świątecznym, bo właśnie była Wigilia, pojawiły się informacje o tym proteście – kwituje nieco cynicznie dr Jan Borzymowski.
Małgorzata Jędrzejczczyk, rzecznik prasowy Śląskiego Oddziału NFZ, poświadcza, że kontrakt został odebrany szpitalowi na skutek kontroli CBA. Ale nie powie, jakie konkretnie placówki dostały te 36 mln zł. Nie jest w stanie, bo środki przydziela algorytm.

Śląsk sercem stoi

Do tej pory relacja o wydarzeniach związanych z EuroMedic była oparta na faktach i dokumentach. Jednak – podobnie jak w każdym dramacie – obok wydarzeń pierwszoplanowych, które absorbują widzów, ważne są także te, które dzieją się na drugim albo nawet trzecim czy czwartym planie. Bo one mogą się okazać równie istotne, jeśli nie najważniejsze. Zajmijmy się w takim razie tzw. bokami.
W całym kraju nie ma drugiej takiej potęgi, jeśli chodzi o kardiochirurgię, jak Śląsk. Jest Śląskie Centrum Chorób Serca (SCCS) w Zabrzu, w którym prof. Zbigniew Religa w 1985 r. dokonał pierwszej w Polsce transplantacji serca. Dziś prowadzone przez jego równie słynnego następcę prof. Mariana Zembalę, który jest także krajowym konsultantem kardiologicznym. Współtworzył on sieć prywatnych szpitali Polskiej Grupy Medycznej (dziś udziałów w niej już nie ma). O żonie, Hannie, która jest tam prokurentem, mówić nie chce. Oprócz tego cenionego w świecie ośrodka jest równie znane Górnośląskie Centrum Medyczne w Katowicach, prowadzone przez prof. Andrzeja Bochenka, jednego z najlepszych kardiochirurgów na świecie. Jednocześnie prezesa zarządu dużej prywatnej grupy zwanej w skrócie PAKS – Polsko-Amerykańskich Klinik Serca.
Ale to głównie do prof. Zembali i jego współpracowników z Zabrza – prof. Jacka Białkowskiego, konsultanta wojewódzkiego w dziedzinie kardiologii dziecięcej, a jednocześnie konsultanta PGM, oraz prof. Lecha Polońskiego, konsultanta wojewódzkiego w dziedzinie kardiologii, a jednocześnie konsultanta PGM – mają zastrzeżenia właściciele i pracownicy EuroMedic.
Kontakt z prof. Zembalą jest o tyle utrudniony, że przebywa poza Polską. Jednak po telefonach do zabrzańskiej kliniki odzywa się sam. Jest, co naturalne, zdenerwowany. Rozmawiamy niemal godzinę. Potem profesor SMS-em wysyła mi swoje oświadczenie będące jednocześnie odpowiedzią na zadane mu pytania. Prosi, aby napisać, że kontroli w placówce nie przeprowadził, choć miał taki zamiar. Powodem było to, że już w niej przebiegała inna kontrola. – Nie wydałem negatywnej opinii w sprawie EuroMedic – mówi. I dodaje, że zwrócił jedynie uwagę na to, że oddział kardiochirurgiczny powinien mieć minimum 14 łóżek. Po to, aby właściwie zabezpieczyć oddział i zapewnić przyjmowanie pilnych przypadków przez 24 godziny na dobę. Te same spostrzeżenia, jak podkreśla, skierował w stosunku do placówek w Olsztynie i we Wrocławiu. Tłumaczy, że Śląsk jest bardzo silnym ośrodkiem w dziedzinie kardiochirurgii, gdzie pacjenci czekają na pomoc krócej niż w najbogatszych państwach świata, np. Norwegii. „Nigdy jako konsultant krajowy nie byłem przyczyną konfliktu pomiędzy NFZ a EuroMedic i nie będę. Natomiast wobec niezapłaconych dla SCCS zabiegów i konieczności ograniczania zabrzańskiej kardiochirurgii ze względu na za mały kontrakt z NFZ nie widzę potrzeby powstawania kolejnych kardiochirurgii na Śląsku. (...) Z tej odpowiedzialnej perspektywy medycznej i ekonomicznej EuroMedic w kardiochirurgii może kontynuować prace jako bardzo lokalny ośrodek do 200 operacji serca rocznie” – pisze prof. Zembala.
W telefonicznej rozmowie tłumaczy jeszcze coś, co bardzo przemawia do rozsądku wszystkim tym, którzy żyją w tym kraju, leczą się sami bądź mają w gronie swoich bliskich chorych. Jego klinika tylko z kardiochirurgii ma w zeszłym roku 2,5 mln zł niezapłaconych przez NFZ nadwykonań. A niedawno dostał wiadomość, że na terenie Śląska mają zamiar otworzyć się dwa kolejne prywatne ośrodki oferujące zabiegi kardiochirurgiczne.

To nie tak miało być

Reforma służby zdrowia miała być remedium na skostniałe struktury, na źle zarządzane placówki, które nie licząc kosztów, liczyły tylko na wsparcie budżetu państwa i zadłużały się w nieskończoność. Miało być tak, że prywatne szpitale wyprostują ekonomikę z poprzedniej epoki. Ale nie wyszło. Trwa walka o pieniądze. Nie tylko pomiędzy budżetówką, nie tylko między prywatnymi szpitalami. Walczy każdy z każdym. Bo finansowa kołdra fundowana przez NFZ jest za krótka. W dodatku nadzór nad tym całym bałaganem jest niedoskonały. Zamiast ochrony zdrowia mamy wolnoamerykankę. I niekończącą się walkę o kasę.
Andrzej Sokołowski, prezes Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Szpitali Prywatnych, zna sprawę konfliktu o EuroMedic i jakoś go ona szczególnie nie dziwi. Był świadkiem innych, równie dramatycznych wydarzeń, kiedy to ludzie, którzy zainwestowali w ochronę zdrowia, potracili fortuny. Opowiada historię jednego z pierwszych prywatnych szpitali w Szczecinie: pacjenci, prestiż, lukratywny kontrakt z NFZ. Jego właściciel postanowił rozbudować bazę, bo nie dawali rady w ciasnocie. Zakupili nowy budynek, wzięli kredyt, wyremontowali. Dobudowali dwie sale operacyjne. Zdobyli wszystkie zaświadczenia i licencje. W jedną noc przeprowadzili placówkę do nowego obiektu. I za chwilę dostali wypowiedzenie kontraktu. Pod pretekstem, że adres się nie zgadza z tym, który był zapisany w umowie. – Po jakimś czasie kontrola z centrali NFZ wykazała, że dyrektor ośrodka zachodniopomorskiego przekroczył swoje uprawnienia – relacjonuje Andrzej Sokołowski. Powołano komisję, która to ustaliła, szefa oddziału ukarano naganą. Ale co z tego, kiedy właściciel tego szpitala z szanowanego, zamożnego biznesmena zamienił się w ściganego przez komorników szubrawca. Nigdy się już nie podniósł z upadku.
Sokołowski przedstawia kolejny przykład. Zadzwonił prezes instytutu medycznego z Wrocławia, któremu niespodziewanie obcięto kontrakt o kilkanaście milionów złotych. Bez podania przyczyn – bo NFZ tak może robić według prawa. Zebrali delegację, polecieli do Wrocławia na rozmowy. Szturmują gabinet dyrektora tamtejszego funduszu, idą do wojewody. I odchodzą z kwitkiem. Odpowiedź brzmi: nie mieliśmy wyjścia, komuś musieliśmy zabrać pieniądze. Grupa posłów lobbowała, żeby więcej środków przeznaczyć na placówki publiczne. Takiej argumentacji podda się każdy urzędnik. – A jak pan ocenia odebranie kontraktu szpitalowi EuroMedic w Katowicach – pytam. – To skandal. Skrajny przypadek. I przykład na wypychanie placówek sektora prywatnego z ochrony zdrowia – odpowiada. Wszystko to robi się, powołując na dobro publiczne. Tymczasem sprawa nie jest tak jednoznaczna. Zwłaszcza, powiada Sokołowski, że nowoczesność w świecie usług medycznych wprowadzają u nas placówki prywatne. Weźmy taką Carolina Medical Center – jeszcze dziesięć lat temu niewielka kliniczka ortopedyczna, a dziś ośrodek, do którego przyjeżdżają się szkolić lekarze z całego świata.
Bo co kogo obchodzi – mówi Sokołowski – czy autobus, którym mamy przejechać parę przystanków, należy do państwa, czy prywatnego właściciela? W większości krajów obowiązuje zasada, że choć szpital prywatny, to usługi publiczne. Państwo deleguje na firmy zadania związane z usługami zdrowia. To taniej dla budżetu płacić za usługę, niż utrzymywać drogą substancję szpitalną w całości.
– Nawet Szwecja, ekstrasocjalny kraj, zmieniła zdanie. I jeśli jeszcze dziesięć lat temu prywatne były tam tylko kliniki plastyczne, dziś przechodzi się na system prywatnych placówek, które biorą od państwa zadanie świadczenia usług – mówi. Ale przyznaje, że sedno sprawy leży w budżecie: to nie jest tak, jak deklarują niektórzy politycy, że ludzie będą leżeli i umierali pod płotem. Jeśli opieka zdrowotna będzie zwracała pieniądze za leczenie bezdomnego czy bezrobotnego, to szpitale się będą o takiego pacjenta biły. – A z EuroMedikiem jest tak, że to sprawa na poły polityczna, na poły biznesowa. Interweniowaliśmy, ale nie ma wsparcia ani dobrej woli. Nic się nie da zrobić.
Z kolei Robert Mołdach, ekspert do spraw służby zdrowia organizacji Pracodawcy RP, podnosi, że przepisy, a zwłaszcza praktyki biznesowe – jeśli chodzi o służbę zdrowia w Polsce – są chore. – Tutaj jest konieczne zachowanie ciągłości opieki zdrowotnej dla dobra pacjentów – mówi. Jeśli ktoś wydaje się nie spełniać wszystkich kryteriów zagwarantowanych umową, powinien mieć czas na to, aby wszystko naprawić. Partnerzy powinni mieć do siebie zaufanie. – Chyba że zdarzyło się coś absolutnie karygodnego, drastycznego, jakiś błąd krytyczny, to wówczas odbiór sytuacji się zmienia – wywodzi Mołdach.
Według wszelkich danych w przypadku EuroMedic błędu krytycznego nie ma. Na 170 zabiegów operacyjnych przeprowadzonych na otwartym sercu wynik wynosi 100 procent – wszyscy pacjenci przeżyli.

Zaklinanie rzeczywistości

Ekipa z EuroMedic dwoi się i troi. Zbierają oświadczenia pacjentów, którzy odesłani z innych placówek trafili do nich. To gruby segregator podobnie brzmiących świadectw: „Portier kliniki okulistycznej przy ulicy Ceglanej poinformował mnie, że powinnam się udać do placówki przy ul. Kościuszki 92”. „Szpital w Katowicach-Ochojcu ze względu na brak możliwości wykonania badań odesłał mnie do waszej placówki”.
W czwartek znów pukali do NFZ, odeszli z kwitkiem. Nie ma się już do kogo odwołać. – Chcielibyśmy, żeby nie było takiej formuły, że NFZ sam do siebie się odwołuje i praktycznie zawsze ma rację. Miałem wiele przykładów pod koniec roku, w których prezes NFZ z klucza staje po stronie dyrektora oddziału NFZ, pomijając zupełnie argumenty świadczeniodawców – zarówno prywatnych, jak i publicznych. Obecnie system działa tak: szpital, przychodnia odwołuje się od niekorzystnej decyzji dyrektora oddziału NFZ, sprawa trafia do prezesa funduszu, ten z reguły przyznaje rację podwładnemu. Koniec dyskusji. To zmuszało resort, w ramach nadzoru, do przekonywania szefa NFZ do zmiany decyzji – wyjaśnia wiceminister zdrowia Sławomir Neumann.
– Nie mam pojęcia, jak mam zwolnić z pracy tych wszystkich ludzi – dr Tomasz Ludyga kuli się na krześle. Od trzech miesięcy nie przyjmują nowych pacjentów. Jak stracą kontrakt, ich podopieczni będą musieli się ustawić w nowej kolejce. W sumie nie ma wielkiego problemu. Według statystyk NFZ stoi w niej nie 4 tysiące, ale jedynie jakieś 300 osób. Dziś jest ostatni dzień kontraktu, jaki ma ta klinika z funduszem. Jej pracownicy mają zamiar podjąć ostatnią próbę przekonania do swoich racji płatnika i resort zdrowia. Ale pewnie nikt nie będzie miał czasu ich wysłuchać. Właśnie przez Polskę przewala się kolejna reforma służby zdrowia. Są więc ważniejsze sprawy niż jakiś tam szpital. I ludzie, którzy mu zaufali. Teraz będziemy robili to wszystko od nowa.
Sprawę ewentualnych nieprawidłowości w konkursie na świadczenia medyczne w postępowaniu konkursowym EuroMedic z NFZ prowadzi Prokuratura Rejonowa Katowice-Zachód. Jej szef Zbigniew Chromik nie chce rozmawiać. Tłumaczy się presją, która jest wywierana na jego urząd ze wszystkich stron. Nie jest też w stanie powiedzieć, czym skończy się śledztwo, które – od lipca 2013 r. – jest prowadzone w sprawie. Ani kiedy – i czy w ogóle – zostaną postawione zarzuty. – Podobnych spraw ze śląskiego NFZ mam kilkadziesiąt w skali roku – podsumowuje.
Po publikacji naszego tekstu dowiedzieliśmy się, że Szpital EuroMedic w Katowicach dostał szansę. NFZ zdecydował w piątek, że wydłuża placówce kontrakt na kolejny miesiąc, do 28 lutego. „W związku z nowymi okolicznościami Śląski Oddział Wojewódzki NFZ w Katowicach informuje o przedłużeniu okresu obowiązywania umów na świadczenia opieki zdrowotnej EuroMedic Medical Center na leczenie szpitalne w zakresach kardiologia, kardiochirurgia, chirurgia ogólna, chirurgia naczyniowa, ortopedia i traumatologia do dnia 28 lutego 2014 r.” – poinformował fundusz w komunikacie nr 21/2014 dla świadczeniobiorców. Sprawa będzie ponownie wyjaśniana.

Jak informuje z kolei Gazeta.pl w związku z awanturą o przedłużenie kontraktu dla szpitala EuroMedic stanowisko stracił Grzegorz Zagórny, zastępca szefa śląskiego NFZ. To właśnie Grzegorz Nowak zdecydował o dyscyplinarnym zwolnieniu 4 lutego podwładnego za podpisanie przedłużenia kontraktu EuroMedicowi, co uznał za przekroczenie uprawnień.