Bartosz Arłukowicz chowa się przed dziennikarzami, milczy, a w jego szufladach leżą pilne projekty ustaw
Coś złego dzieje się w Ministerstwie Zdrowia. Polityka informacyjna szwankuje, minister nie udzielił żadnemu z trzech liczących się ogólnopolskich dzienników wywiadu od momentu objęcia fotela szefa resortu. O ile jeszcze w grudniu można było to tłumaczyć chęcią obejrzenia z bliska pracy ministerstwa, o tyle teraz zakrawa na niezrozumiałą fanaberię. Zwłaszcza że pytań o przyszłość systemu ochrony zdrowia nie brakuje.
Coś złego dzieje się w Ministerstwie Zdrowia. Polityka informacyjna szwankuje, minister nie udzielił żadnemu z trzech liczących się ogólnopolskich dzienników wywiadu od momentu objęcia fotela szefa resortu. O ile jeszcze w grudniu można było to tłumaczyć chęcią obejrzenia z bliska pracy ministerstwa, o tyle teraz zakrawa na niezrozumiałą fanaberię. Zwłaszcza że pytań o przyszłość systemu ochrony zdrowia nie brakuje.
/>
W styczniu z resortu odszedł rzecznik prasowy. Na jego miejsce przyszedł kolejny. Tajemnicą poliszynela było, że powodem dymisji tego pierwszego był brak porozumienia z ministrem. Nowy też nie ma siły przebicia. Umieszcza wprawdzie posty na Twitterze, ale dodzwonienie się do niego graniczy z cudem. A jak się uda, to rzecznik zapewnia, że wywiad z ministrem jest możliwy, ale w bliżej nieokreślonym czasie.
Szkoda, że minister, który nie tylko zdaniem dziennikarzy, ale również kolegów posłów poprzedniej kadencji, należał do najchętniej udzielających się medialnie polityków (zwłaszcza w czasie funkcjonowania sejmowej komisji ds. nacisków), teraz raptem nabrał wody w usta. A tam, gdzie o szczerą odpowiedź trudno, mnożą się spekulacje. Chociażby te związane z dymisją wiceministra Andrzeja Włodarczyka. Co było jej powodem – czy tylko konieczność znalezienia kozła ofiarnego, który odpowie za chaos wywołany wejściem w życie nowej ustawy refundacyjnej i wykazów leków ze zniżką? Ani ministrowi, ani jego resortowi nie pomagają kolejne nieoficjalne doniesienia, jakoby w marcu z resortu miało odejść kolejnych dwóch wiceministrów. Jeden z nich mówił o tym jeszcze w grudniu. Co prawda resort wydał oświadczenie, które wszelkie spekulacje na ten temat miało uciąć, ale smrodek pozostał.
Najważniejsze pytanie dotyczy jednak tego, jakie projekty ustawy resort zamierza przygotować. Bo analizując rządowy plan legislacyjny na ten rok, można odnieść wrażenie, że żadnych. Nie ma bowiem w nim mowy o tych zapowiadanych, które miały tworzyć pakiet zdrowotny bis. Wśród pozostawionych przez obecną panią marszałek są: projekt ustawy o dodatkowych ubezpieczeniach zdrowotnych, o badaniach klinicznych, o jakości w ochronie zdrowia, o zdrowiu publicznym, o utworzeniu agencji taryfikacji i wyceny świadczeń zdrowotnych. Wszystkie ponoć gotowe do przesłania do Sejmu. Tyle że żadnego jeszcze nie przyjął rząd. Na pytanie, kiedy pierwszy projekt tam trafi, resort zdrowia unika odpowiedzi. Czyżby minister Arłukowicz obawiał się, po styczniowym zamieszaniu wokół refundacji, że pozostawione projekty to bomby z opóźnionym zapłonem? Jeżeli tak, to czy pracuje nad nowymi, autorskimi pomysłami? Nie pozostaje nic innego, jak tylko wierzyć, że poprawia gotowe albo przygotowuje własne. Jeżeli jednak żadna z tych hipotez nie jest prawdziwa, to źle to wróży przyszłości pacjentów i placówek medycznych. Szczególnie w kontekście zmian czekających rodzimy system lecznictwa.
Od 2014 roku w Polsce zacznie obowiązywać unijna dyrektywa dotycząca transgranicznej opieki zdrowotnej. Dzięki niej Polacy, którzy będą chcieli wykonać np. rezonans czy tomograf komputerowy w innym państwie UE, będą mogli to zrobić bez zgody NFZ. Fundusz pokryje koszty, ale do wysokości ceny badania, jaką płaci rodzimym świadczeniodawcom. Różnicę zapłaci pacjent. Z danych UE wynika, że obecnie zaledwie 1 proc. wydatków na ochronę zdrowia pochłaniają te związane z wykonywaniem świadczeń w innym państwie. To jest 10 mld euro rocznie, czyli niewiele.
Problem w tym, że dyrektywa UE zasadniczo wpłynie na polski system lecznictwa, bo będzie można z niej skorzystać także w polskich przychodniach. Obecnie NFZ płaci za udzielone świadczenia placówkom, które mają z nim zawarty kontrakt. Za dwa lata pacjent będzie mógł pójść do prywatnej przychodni, która nie ma umowy, wykonać badanie, zapłacić za nie i domagać się od funduszu zwrotu kosztów. Ten nie będzie mógł odmówić. Wejście w życie dyrektywy oznacza więc w praktyce koniec limitów narzucanych przez fundusz na wykonywanie świadczeń. Zdaniem ekspertów istnieje realne zagrożenie, że finanse NFZ mogą tego nie wytrzymać. W ich opinii może to oznaczać dodatkowe wydatki w wysokości nawet 1,5 mld zł rocznie (ale są też szacunki mówiące o kilkuset milionach rocznie). Dlatego resort zdrowia musi myśleć już teraz, jak nie dopuścić do załamania. Pierwszym krokiem miało być uchwalenie ustawy o dodatkowych ubezpieczeniach zdrowotnych i uruchomienie w wybranych województwach programu pilotażowego. Testowana miała być możliwość opłacania składki zdrowotnej do płatników innych niż NFZ. Niestety resort zdrowia również nie informuje, co się dzieje szczególnie wokół tego ostatniego pomysłu.
Brak działania resortu zdrowia świadczy o paraliżu decyzyjnym, jaki go dosięgnął. To brzmi jak banał. Może jednak świadczyć, że reforma systemu lecznictwa przestała być priorytetem dla rządu. Za chwilę okaże się, że styczniowy chaos wywołany protestami lekarzy i aptekarzy był tylko przygrywką do kolejnych.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama