Bez tych dwóch atrybutów nie sposób dziś pracować na szpitalnym oddziale ratunkowym. Przepełnione placówki wymuszają poszukiwanie miejsca dla pacjentów, niektórzy nie doczekają na łóżko – o realiach pracy na SOR w czasie epidemii pisze Paulina Nowosielska.
Na jednorazowy strój dla personelu medycznego zakładam kombinezon ochronny, ochraniacze na buty i rękawiczki, które pielęgniarka pomaga mi na nadgarstkach obkleić taśmą, by szczelnie połączyć z rękawami. Następnie maskę FFP3, gogle, czepek na włosy. Do tego kolejne rękawiczki i przyłbica. W pierwszym momencie nie można złapać oddechu, w kolejnym gogle zaparowują. Żeby móc się poruszać, trzeba uspokoić serce i umysł, bo nieprzyzwyczajony człowiek czuje się jak w pułapce. Ja na szczęście z przyłbicy mogę zrezygnować. Co innego lekarze i pielęgniarki, którzy mają bezpośredni kontakt z zakażonymi. W takim stroju muszą pracować, wykonywać precyzyjne zabiegi. I tylko w takim stroju mogą podejść do pacjentów leżących na sali obserwacyjnej Szpitalnego Oddziału Ratunkowego Szpitala Specjalistycznego im. Żeromskiego w Krakowie. – Wchodzimy tam na trzy godziny, a potem zmiana, bo bez chwili swobodniejszego oddechu nie sposób dłużej wytrzymać – mówią.
8.00. Początek 12-godzinnego dyżuru. Trwa odprawa w sali „R”, reanimacyjnej. Doktor Łukasz Litwa, szef SOR, pyta o stan osobowy na dziś. Dwie osoby nie przyszły. Nie, nie dlatego że „wymiękły”, wzięły wolne czy L4. Są na kwarantannie. Tu pada niecenzuralne słowo, bo ten brak trzeba będzie łatać tymi, którzy jeszcze są zdolni do pracy. Na dziś to osiem osób. – Nikt nie myśli o uciekaniu. To nasz zawód, w niego jest wpisane ryzyko – mówi ratowniczka. Na dowód tego chwilę później słyszę, jak do dr. Litwy wydzwania jedna z pielęgniarek. Pyta, czy może przyjechać dziś zrobić drugi wymaz. Jak wyjdzie ujemny, będzie podstawa, by w sanepidzie starać się o skrócenie kwarantanny. Chce szybciej wrócić do pracy, bo wie, jak jest.

Nie doczekają przyjęcia na oddział

Szpital im. Żeromskiego nie jest jednoimienny, ale jak większość mu podobnych samoistnie w taki właśnie się przekształca. Są tu jeszcze pacjenci niecovidowi, jeszcze funkcjonują oddziały, ale sytuacja zmienia się z godziny na godzinę. Pojedynczy dodatni pacjenci są już na neurologii, ginekologii, chirurgii ortopedycznej, których próbuje się izolować od reszty. Kilka dni temu trzeba było zamknąć oddział chirurgii, bo u personelu stwierdzono dwa dodatnie przypadki. Jeszcze niedawno było tu 70 miejsc dla pacjentów z COVID-19, od środy ma ich być decyzją wojewody 93. – Podszedłem do ścian i łóżek. Czytałem im cierpliwie to polecenie, ale… zero reakcji. Nie rozsunęły się w cudowny sposób i nie rozmnożyły – ironizuje jeden z lekarzy. Realia są proste i tragiczne zarazem: żeby położyć jednych pacjentów, trzeba rezygnować z leczenia innych.
Szpitalny oddział ratunkowy powinien pacjentów wstępnie diagnozować oraz podejmować leczenie, jeśli konieczne jest ustabilizowanie funkcji życiowych osób, które znajdują się w stanie nagłego zagrożenia zdrowotnego – tyle teoria ministerialnych rozporządzeń z normalnych czasów, czyli sprzed pandemii.
W praktyce tutejsza sala obserwacyjna, gdzie monitorowało się dotąd rytm serca, oddechu, ciśnienie, wysycenie tlenowe hemoglobiny, została przekształcona w oddział covidowy. Przed pandemią były tu zwykle cztery stanowiska, rzadko zajęte jednocześnie. Teraz leży tu sześć dodatnich osób. Tyle, ile dało się upchnąć. To ludzie, dla których nie znalazło się miejsce na oddziale tego szpitala. Niektórzy czekają na przyjęcie od kilku dni. Są tacy, którzy nie doczekają.
Dlatego wśród obowiązków tutejszego personelu jest pilnowanie, by polaroid był gotowy do użytku w każdej chwili. Od początku pandemii, a szczególnie, gdy ciężko chorych zaczęło przybywać lawinowo, to niezbędny sprzęt na SOR. Zmarłych pakuje się w czarne foliowe worki, których pod żadnym pozorem nie można potem otwierać. Przed zasunięciem robi im się ostatnie zdjęcie. – Ważne, by na ujęciu było widać twarz oraz kartkę z imieniem i nazwiskiem – słyszę od pielęgniarek. Dzięki temu nie pomyli się worków. Kiedy go używały? Wczoraj, przedwczoraj…

Żeby kogoś przyjąć, ktoś musi zejść

Przyjeżdża karetka. Przywozi pacjenta, który skarży się na wysoką gorączkę, duszności. Dyżurujący na SOR lekarz idzie go zbadać. Po chwili wraca. – Kur.., przyznał się, że od kilku dni nie ma węchu i smaku dopiero, gdy go badałem. Nie powiedział o tym wcześniej ratownikom, którzy nie byli w pełni ubrani. Naraził ich, a do nas wjechał tak, jakby był czysty – denerwuje się. Mężczyzna błyskawicznie trafia do jedynej wolnej sali, jaka pozostała na SOR – niewielkiego pomieszczenia, gdzie w normalnych warunkach myło się np. bezdomnych pacjentów przywożonych prosto z ulicy. – Zleciłem wymaz, najpewniej wyjdzie dodatnio (kilka godzin później przeczucie lekarza się potwierdziło ‒ przyp.red.). W tym momencie więc jesteśmy zapchani całkowicie.
To, że pacjenci nie mówią wszystkiego, jest dziś zmorą szpitali. Mimo apeli nic się nie zmienia. Czy można to zrozumieć? Nie. Ale też nie ma czasu na rozpamiętywanie, bo już podjeżdża kolejna karetka. Ratownicy relacjonują, że mają na stanie pacjenta z dusznością, kaszlem, gorączką. Słowem: podejrzenie COVID-19, jak malowane. – Nie mam fizycznie gdzie położyć – informuje dr Litwa.
‒ Będziemy czekać, bo i tak nie mamy dokąd pojechać. Zgoda? – pyta ekipa karetki.
– OK, tylko stańcie z boku, choćby na miejscu dla dyrektora, żeby nie blokować podjazdu – pada szybka odpowiedź.
Jak często teraz tak się dzieje? – Nieustannie – odpowiada dr Litwa. Przyznaje, że przyjęcia do szpitala odbywają się dziś najczęściej, gdy pacjent umrze. Ma na SOR dwóch wiekowych pensjonariuszy domu pomocy społecznej. Z uwagi na stan ogólny, historię choroby, w starciu z koronawirusem nie mają szans. Zdyskwalifikował ich z RKO (resuscytacji krążeniowo-oddechowej), jeśli się zatrzymają. – W Polsce już dzieje się druga Lombardia.
Pytam, jak się z tym żyje lekarzowi, którego powołaniem jest ratowanie życia? Długo zwleka z odpowiedzią, patrząc przed siebie. – Mam poczucie beznadziei i tego, że nikt nie powinien dokonywać podobnych wyborów. Politykom łatwo przychodzi dziś ocenianie naszej pracy, bo tak naprawdę nie mają bladego pojęcia, z czym się tu mierzymy – odpowiada w końcu. – I jeszcze jedno: niech pani spyta ratowników z karetek, jak to jest koczować godzinami pod szpitalem, nie wiedząc, czy w ogóle pacjent zostanie przyjęty. I jak to jest, będąc zamkniętym w kombinezonie, nie móc się godzinami choćby wysikać. Nimi nikt się nie przejmuje.
Mężczyźni nie chcą jednak rozmawiać. Są źli i zmęczeni. – Nie ma już lepszych dni. Są tylko coraz gorsze – rzucają.

Decyzje na granicy bezpieczeństwa

‒ Jako szef SOR nie tak wyobrażałem sobie swoją pracę – mówi dr Litwa. – Dziś jest tak, że internistycznych pacjentów odsyłamy, nieurazowych nie przyjmujemy. Wypisujemy z oddziału ratunkowego osoby po przetoczeniach albo ludzi wiekowych, z dziesiątkami schorzeń, którzy w innej sytuacji wymagaliby dłuższej obserwacji. Podejmujemy decyzje na granicy bezpieczeństwa. Również zawodowego. Ryzykujemy, że ktoś mógłby nam zarzucić błąd w sztuce.
To jeden z powodów, dla których mało który lekarz decyduje się iść pracować na SOR. – Wcześniej to była taśma. Dziś to jazda bez trzymanki. Bo poza opieką nad pacjentami wypełniam kolejne druki do sanepidu, zlecam badania i próbuję zorganizować pracę zespołu. Jestem ogarnięty góra na dwa dni do przodu. Nie mogę planować dalej, bo nie wiem, co będzie – opowiada szef oddziału ratunkowego.
Rozmowa telefoniczna z wojewódzkim koordynatorem ratownictwa medycznego: ‒ W tabelkach jest informacja o wolnych miejscach, ale gdzie dzwonię, słyszę, że nie ma. W Tarnowie w „Szczekliku” (szpital im. Edwarda Szczeklika ‒ przyp. red.) mają już dostawki na korytarzach. To jak w końcu jest? Bo mnie została jeszcze tylko „erka” (sala reanimacyjna) do zagospodarowania i SOR będzie załatwiony – mówi dr Litwa. Głos w słuchawce informuje, że prawdopodobnie są dwa wolne miejsca w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie. Dwa wolne na całą Małopolskę! Zaraz padają zapewnienia, że za kilka dni będzie lepiej, bo powstaną nowe łóżka. Choćby szpital w Limanowej ma ich zorganizować kilkadziesiąt. – Ma być? Super, ale oby nie na papierze. Bo te tabelki, które dyrektorzy ds. medycznych szpitali na polecenie wojewody uzupełniają dwa, nawet trzy razy dziennie, to jest papierologia, z której pozytywne wnioski są w stanie wyciągnąć tylko rządzący.
Na przykład z polecenia wojewody szpital im. Żeromskiego ma stworzyć 23 nowe miejsca. Wyraźnie jest tam zaznaczone, że pacjenci covidowi od niecovidowych mają być oddzieleni. – Jak już mówiłem: czarujemy, hokus-pokus, i ściany nie słuchają – powtarza lekarz. Zwraca uwagę, jak trudno teraz zapanować nad logistyką. Przykład idzie prosto z życia. Szpital ma jeden tomograf. W czasie tego dyżuru właśnie okazało się, że na cito badania potrzebuje dwoje pacjentów, z czego jeden jest dodatni. Odkażanie sprzętu po nim trwa, zgodnie z procedurą, 60 minut. Hasło „na cito” przynajmniej w przypadku jednej osoby traci więc rację bytu.
No dobrze, ale zawsze możesz zmienić zawód, jak się nie podoba… – Tak długo sugerowano to naszemu środowisku, że część posłuchała. Jedni wyjechali za granicę lata temu, inni od początku wybrali prywatne praktyki, kolejni patrząc na to, co się dzieje, odeszli na emerytury. Jest więc nas dziś, lekarzy, pielęgniarek, ratowników, dużo za mało. Dziesiątki tysięcy wakatów – słyszę.
‒ Ja dziś kończę jeden dyżur i zaczynam drugi. Bywa, że na trzy godziny uciekam do domu wykąpać się, zmienić ubranie i wracam. Tak pracuje większość moich kolegów – podkreśla dr Łukasz Litwa.

Porozmawiajmy o empatii

Ratownicy i pielęgniarze mówią, że w ostatnich miesiącach dowiedzieli się, kogo mogą nazywać przyjaciółmi. – W Krakowie jest łatwiej o anonimowość, ale w mniejszych miejscowościach, gdzie wszyscy się znają, bywa, że na nasz widok ludzie ze sklepu wychodzą – relacjonuje pielęgniarka. Nazwijmy ją Justyna, choć to nieprawdziwe imię. ‒ Na początku pandemii wyprowadziłam się z domu, bo mama jest w grupie ryzyka ze względu na wiek. Ale ze strachem trzeba umieć żyć. Poza tym mama była kiedyś pielęgniarką, tata lekarzem. To on powtarzał mi, by pacjentów traktować tak, jakbym chciała, by ktoś traktował moich rodziców.
Na zarzuty, że na oddziale ratunkowym brak empatii, odpowiada: ‒ Nie płaczę, nie wczuwam się w cudzy los, bo bym zwariowała. Ale pewne historie zapadają w pamięć. Choćby 25-letniej dziewczyny, bez chorób współistniejących. COVID tak zniszczył jej płuca, że może nie przeżyć. A nawet jeśli jej się uda, pozostanie kaleką – ucina.
Korytarz SOR co chwila przecierany jest płynem odkażającym. Na jednych drzwiach wisi kartka z napisem „COVID +”. Gdy się uchylają, widać ludzi pod tlenem. Leżą nieruchomo. Krążąca wokół nich pielęgniarka patrzy z wyrzutem. – Nie ma czego oglądać – rzuca tłumionym przyłbicą głosem.
‒ Ten wirus jest wszechobecny. W marcu, kwietniu, gdy trafiał się człowiek z koronawirusem, patrzyliśmy na niego z ciekawością. Teraz normą dzienną jest kilkanaście pozytywnych wymazów – mówi dyżurujący na SOR chirurg. Czego najbardziej się obawia? Tego, że ludzi do pracy jest coraz mniej. Oraz że koronawirus przypieczętuje los tych pacjentów, którzy powinni być hospitalizowani ze względu na inne choroby, a dla których z powodu COVID-19 zabrakło miejsca.
Kolejna godzina dyżuru. Doktor Łukasz Litwa między badaniem pacjentów, zlecaniem wymazów, zdjęć wypełnia kolejne druki ZLK-1, obowiązkowe zgłoszenia do sanepidu nowych przypadków. Tego wymaga od niego ustawa o przeciwdziałaniu chorobom zakaźnym. – Kiedyś raportowaliśmy też podejrzenia COVID-u, ale teraz już nie ma na to czasu – przyznaje. Jest jak kapitan na statku, który zmierza w kierunku góry lodowej. Cud, że dotąd udało się uniknąć zderzenia. – Przybywa nam nowych zadań, którymi wcześniej się nie zajmowaliśmy.
Rzeczywiście. Obserwuję, jak od dłuższego czasu pielęgniarka wydzwania do poszczególnych oddziałów, prosząc o leki dla pacjentów z SOR. – Chociaż 15 mg? Jest, super, to na chwilę nas urządza. Zaraz ktoś przybiegnie – mówi. Bo pacjenci, poza COVID-19, mają inne choroby. W normalnych warunkach trafiliby na oddział i tam by się nimi zaopiekowano. Ale są tu, nikt nie wie, na jak długo.

Dobrego zakończenia nie widać

Koszty walki z pandemią są na SOR tak realne, że można je policzyć. Biały kombinezon nakładany jako wierzchnia warstwa zabezpieczająca – ok. 50 zł, maska – podobnie. Razem – rachunek prosty. Starczają na trzy godziny pracy na covidowej sali. W identycznym stroju idzie się też zrobić wymaz pacjentom czekającym w rozstawionym pod szpitalem namiocie. – Na razie sprzętu nie brakuje, ale ostatnia partia 200 sztuk kombinezonów i maseczek rozeszła się w ciągu dwóch dni – mówi chirurg pytany o skalę potrzeb.
Dlatego temat nietrafionych wydatków budzi tu silne emocje. Nikt nie rozumie tu decyzji MZ o zakupie na SOR-y szybkich testów antygenowych. ‒ Trafiło ich do nas ok. 3 tys. Po co? Uzyskane wyniki są jak rzut monetą, pół na pół. Ujemny nie daje gwarancji, że pacjent jest czysty. Wpuszczenie go na oddział to ryzyko powstania nowego ogniska pandemii. Każde badanie trzeba powtórzyć testem RT-PCR.
Na SOR podnoszą ciśnienie również ludzie, którzy tu przychodzą. Na własnych nogach. ‒ Nie dalej jak wczoraj była tu matka z 12-letnią córką, którą bolała stłuczona stopa – opowiada chirurg. ‒ Chciały sprawdzić, jak poważny jest uraz. Najwyraźniej do ludzkiej wyobraźni nie przebiło się myślenie, że mamy sytuację wyjątkową. Nawet jeśli nikt nie ogłosił w kraju stanu wyjątkowego.
W ciągu kolejnych godzin tego dyżuru do czekającej karetki dołączyła kolejna i kolejna. Szef SOR zdecydował o czasowym zamknięciu przestrzeni, gdzie odbywała się wstępna intensywna terapia. W miejscu, gdzie stały zwykle dwa łóżka, wcisnął trzech pacjentów z COVID-19…