Dla podopiecznych zakładów opiekuńczo-leczniczych zakażenie koronawirusem oznacza śmiertelne niebezpieczeństwo. Tymczasem brakuje nie tylko maseczek, ale i rąk do pracy.
Dla podopiecznych zakładów opiekuńczo-leczniczych zakażenie koronawirusem oznacza śmiertelne niebezpieczeństwo. Tymczasem brakuje nie tylko maseczek, ale i rąk do pracy.
– Zgodnie z decyzją sanepidu jesteśmy zamknięci, ale nie możemy odmówić przyjęcia ze szpitala osoby np. po udarze. W ostatnich 4 tygodniach takich sytuacji było 10. Chodzi o ludzi, którzy dla oddziału są obciążeniem, a nie nadają się do domu. Bywa, że odsyłamy człowieka z powrotem do szpitala, bo ma niezaleczone zapalenie płuc. Krąży więc, co dla pozostałych 60 pacjentów, którzy leżą w zakładzie, oznacza ryzyko – mówi Hanna Chwesiuk, dyrektor Zakładu Opiekuńczo-Leczniczego w Olsztynie i przekonuje, że każdemu transportowanemu do ZOL ze szpitala powinno robić się test na koronawirusa. Tak się nie dzieje.
W Polsce jest ponad 500 zakładów opiekuńczo-leczniczych (ZOL) i zakładów pielęgnacyjno-opiekuńczych (ZPO), które mają pod opieką ponad 60 tys. osób. Do tego blisko 110 tys. osób przebywa w zakładach stacjonarnej pomocy społecznej, m.in. DPS-ach. Ponad 60 proc. pacjentów tych miejsc to przewlekle chorzy w wieku 70 plus.
Brak testów to jeden z kilku problemów, z którymi w czasach pandemii borykają się te placówki. – Każda z przebywających tu osób jest w grupie podwyższonego ryzyka. Ze względu na wiek, choroby towarzyszące, długotrwałe przyjmowanie leków, znaczne osłabienie odporności – wylicza dr Elżbieta Szwałkiewicz, prezes Koalicji „Na pomoc niesamodzielnym”. Jak przekonuje, wsparcie opieki długoterminowej dziś może uchronić Polskę przed scenariuszem włoskim. Jak bardzo jest on realny, pokazała sytuacja sprzed kilku dni, kiedy w domu pomocy w Niedabylu zakaziło się 60 osób, w tym 52 pensjonariuszy. Dr Szwałkiewicz podkreśla, że większość zakładów zamknęła ośrodki dla osób z zewnątrz jeszcze w lutym, wyprzedzając decyzje rządowe. To, jej zdaniem, uchroniło nas przed śmiertelnością na znacznie większą skalę.
– Szukamy pomocy, gdzie możemy. Odezwaliśmy się do firm produkujących płyny dezynfekujące, by część przeznaczyły dla nas. M.in. Orlen obiecał wsparcie – mówi dr Szwałkiewicz. – Teraz apelujemy o uwzględnienie nas w pakcie kryzysowym, by z puli środków na służbę zdrowia część trafiła do nas.
Bo wielkim problemem numer dwa są tu koszty. – Maseczki – mówi krótko Grażyna Śmiarowska, dyrektor Publicznego Zakładu Opiekuńczo-Leczniczego w Toruniu. – Mam 112 pacjentów całkowicie unieruchomionych, leżących. Jesteśmy zamknięci dla odwiedzających, ale zagrożenie istnieje nadal, m.in. ze strony pracowników. Dlatego tak ważne jest zachowanie bezpieczeństwa.
Wyliczyła, że w ciągu doby ma w placówce 30 osób personelu, fizjoterapeutów, pielęgniarek, opiekunów, którzy mają bezpośredni kontakt z pacjentami. Dziennie potrzebuje więc ok. 400 maseczek, które znacząco podrożały. – Na razie mamy jeszcze środki z kontraktu z NFZ, ale one szybko topnieją – tłumaczy Śmiarowska.
– Po trzecie, personel – kontynuuje Hanna Chwesiuk. Ministerstwo Zdrowia wysłało pisma do dyrektorów placówek z zaleceniem, by ograniczyć zatrudnianie pracowników służby zdrowia do jednego zakładu pracy. W tym kierunku idą też zapisy ustawy związany z przeciwdziałaniem i zwalczaniem Covid-19. – Spośród dziewięciu pielęgniarek, które zatrudniam, sześć pracuje też w innych miejscach. Nie wiem, co będzie, jak ich zabraknie – przyznaje.
Już teraz sytuacja jest dramatyczna. Opiekunowie medyczni sygnalizują jej, że za kilka dni nie będą mieli jak dojeżdżać do pracy, bo firmy transportowe zawiesiły działalność. Inni biorą urlopy, zwolnienia, siedzą z dziećmi. – Jeśli odejdą i pielęgniarki, zakład przestaje istnieć. A pacjenci nie znikną – mówi.
– Sytuacja jak na froncie – ocenia lekarz z Zakładu Opiekuńczo-Leczniczego dla chorych z zespołami otępiennymi w Koprzywnicy w powiecie sandomierskim. – Dopóki personel będzie przychodził, będzie to trwało. Ale jak długo? Każdego dnia zastanawiam się, czy mam dość ludzi, by zapewnić opiekę dla 50 osób. Z dnia na dzień jest gorzej. Bo kolejna pielęgniarka jest na kwarantannie, bo ktoś musi zostać z dziećmi.
W Koprzywnicy udało się załatwić maseczki i płyn. Starczy na niecałe 2 tygodnie. – Ograniczamy inne wydatki, by zmieścić się w kwotach z kontraktu NFZ. Wszystko idzie na zabezpieczenie epidemiologiczne – mówi lekarz. – Nikt nas nie pyta, czy dajemy radę. Musimy dać.
– Nie ma wyjścia – wtóruje Śmiarowska. Wystarczy, że trafi się jeden zakażony, a wtedy… – Czy trzeba będzie zamknąć ZOL? Zostać z pacjentami na kwarantannie? Odesłać ich? Gdzie? Pamiętajmy, że nie każda z tych osób ma dom – podkreśla.
Do chwili zamknięcia wydania nie uzyskaliśmy komentarza z NFZ ani resortu zdrowia.
– Dziś każdy uważa, że ma za mało pieniędzy – mówi nam Bolesław Piecha (PiS), wiceprzewodniczący sejmowej komisji zdrowia. – W przypadku ZOL-i rzeczywiście mówimy o niskim finansowaniu świadczeń od lat, co pewnie w dalszej perspektywie należałoby urealnić. Jednak nie jestem pewien, czy akurat te placówki powinny w pierwszej kolejności uzyskać wsparcie z tytułu walki z koronawirusem – dodaje.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama