Problemem braku sprzętu ochronnego – obok fatalnej sytuacji międzynarodowej – jest miks urzędniczej nieporadności, złego prawa, braku wyobraźni i cwaniactwa części biznesu.
Odtworzyliśmy sekwencję wydarzeń, których efektem są dzisiejsze braki sprzętu ochronnego. Okazuje się, że państwo może polec w starciu z relatywnie prostym towarem, jakim jest maseczka ochronna. W sytuacji, gdy rządy zaczęły kierować się bezwzględną logiką narodowych egoizmów, zawiódł system, który miał zabezpieczyć Polskę na czas kryzysów, takich jak epidemia czy wojna. Prawo nie uwzględniało wyjątkowości sytuacji, a instytucje, takie jak Agencja Rezerw Materiałowych (ARM), okazały się mało wydajne.

Tajna tektura

Pod koniec lutego Agencja Rezerw Materiałowych, gromadząca zapasy na czas katastrof, była w trakcie zakupu dużej partii maseczek ochronnych. Umowa była pewna. Czekano tylko na ostateczny podpis. Wówczas w siedzibie międzynarodowej firmy zjawił się przedstawiciel austriackiego rządu z walizką pieniędzy. – Sprzątnął nam maseczki dosłownie sprzed nosa – opowiada jeden z urzędników rządowych. Po tej historii rząd zdecydował się zmienić prawo. Zgodnie z nowym decyzję o zakupach można podejmować z godziny na godzinę. Z pominięciem przepisów o zamówieniach publicznych. Pytanie, czy nie stało się to o kilka tygodni za późno, pozostaje otwarte.
Pierwsze wiadomości o brakach maseczek szpitale, przychodnie i apteki zaczęły zgłaszać już w styczniu. Dopiero pod koniec lutego Ministerstwo Zdrowia przyznało, że jest kłopot i wezwało placówki medyczne do zgłaszania wojewodom zapotrzebowania. Sprzęt ochronny, m.in. maseczki i fartuchy, miał być im dostarczany z zapasów ARM. Szybko okazało się, że zasoby nie są duże. Zaczęło dochodzić do kuriozalnych sytuacji. Jeden ze szpitali w Małopolsce dostał słownie dwie maseczki. Normą były sytuacje, gdy placówka zamówiła 1,6 tys., a otrzymała 160. Ile dokładnie było i jest teraz w agencji sprzętu – tego nie wiadomo. To informacja ściśle tajna. Bo mówi o rezerwach również na czas wojny.
– Nie będę ukrywać, że nie było tam wielu rzeczy – mówi jeden z urzędników państwowych, zrzucając winę na poprzednie ekipy (faktem jest, że budżet ARM w czasach rządów PO-PSL był o wiele niższy). W drugiej połowie marca usunięto ze stanowiska szefa agencji. Podobno zamówienia maseczek były złożone dopiero na listopad. Jednak jeden z przedsiębiorców, którzy od dawna współpracują z ARM, mówi wprost: braliśmy udział w przetargach i dziwiło nas, dlaczego tak mało jest zamawiane. Ludzie z agencji tłumaczyli, że zdają sobie sprawę z braków, ale nie mieli pieniędzy. Nikt nie traktował kwestii maseczek jako priorytetu. Świadczyć o tym może to, że dopiero 4 marca został zmieniony plan finansowy ARM, wówczas przeznaczono dodatkowe 100 mln zł właśnie na zakup sprzętu ochronnego. Stan na 25 marca, jak mówi jeden z naszych rozmówców – gdyby nie zostały zrealizowane żadne zamówienia – starczyłby na kilka dni. Zatem choć działania zostały podjęte o wiele wcześniej, czyli zanim pojawili się pierwsi chorzy w Polsce, to i tak za późno. W tym przypadku nie liczyła się liczba chorych – tylko to, że w wyścigu po zapasy wyprzedziły nas inne państwa.
Sama agencja nie odpowiedziała na pytania DGP.
Dostawy odnowiono po tym, jak w marcu sytuacja epidemiczna w Chinach (80 proc. udziału w produkcji maseczek) poprawiła się. Jednak zaczął się kolejny etap gry: kto szybciej zdobędzie produkty z Azji. Sytuacja nie jest prosta, bo do rozgrywek dołączyły właśnie Stany Zjednoczone. To konkurent trudny. Z jednej strony ma pieniądze, z drugiej składa ogromne zamówienia.
Problemem było również to, że pandemia rozpoczęła się akurat w chińskim Wuhan, a nie innym regionie. To zagłębie produkcyjne nie tylko samych maseczek, ale także i materiałów, z których są one wykonane. Ulokowane jest tam niemal 80 proc. całej światowej produkcji.
Sami Chińczycy zaczęli szybko skupować to, co było na… europejskim rynku. Więc kiedy epidemia dotarła pod koniec stycznia na kontynent, magazyny świeciły pustkami. Wtedy zaczął się wyścig. I to spowodowało wyrwę na polskim rynku.

Kto pierwszy, ten lepszy

Obecnie trwa sprowadzanie do Polski 5 mln maseczek. Szacunkowo dzienne zapotrzebowanie wynosi kilkaset tysięcy. Na rynku panuje wolna amerykanka. W Ministerstwie Zdrowia powołano sztab ludzi do wertowania stron internetowych i sprawdzania napływających ofert. Tych w ostatnich tygodniach są setki. Wiele od zwykłych oszustów.
– Dzwonił ktoś, mówiąc, że ma świetny produkt, Kiedy prosiliśmy o przesłanie maseczki do sprawdzenia, okazywało się, że są ze zwykłego papieru – opowiada jeden z pracowników resortu zdrowia. Jak potwierdza jeden z producentów, polski rynek zalał towar bezużyteczny. Sam przetestował kilka rodzajów maseczek. Niektóre nie miały w ogóle filtra. W innych poziom filtracji wynosił 20–30 proc. zamiast wymaganych 95 proc. Rynek zaroił się od cwaniaków. – Dzwonili pośrednicy, oferując milion sztuk od ręki. Tylko prosili o wpłatę zaliczki. Szybko się zorientowaliśmy, że tak naprawdę nie mają tego u siebie – dodaje nasz rozmówca z resortu zdrowia.
Dostawcy, by się uwiarygodnić, wysyłali zdjęcia. Firma Zarys, która działa na rynku od 30 lat, złapała jednego z kierowców, gdy przy przeładunku fotografował magazyn. Miało to być potwierdzenie dla kontrahentów. Kierowca chciał dorobić, sprzedając zdjęcie.
Dlaczego nie można zarządzić produkcji w Polsce? Bo nie ma firm. Około 30 proc. rynku obstawiały podmioty zagraniczne, które natychmiast wstrzymały dostawy. Brakuje też materiałów. Jedna z fabryk produkująca podpaski, przerzuciła się na maseczki. – Ale to też trwało. Musieli zmienić ustawienia maszyn – mówi jeden z naszych rozmówców z kancelarii premiera.
Wykorzystywane są także kontakty biznesu na chińskim rynku. Zarys, który w Chinach jest od 15 lat, mówi, że uaktywnili swoich ludzi. Pomagali przy negocjacjach czy weryfikacji jakości sprzętu.

Ubogie szpitale

Zarzut pojawił się też wobec samych lecznic. W lutym Ministerstwo Zdrowia pytało, jak to możliwe, że jeszcze nie ma epidemii, a już brakuje sprzętu? Możliwe, że dyrektorzy nie robili zapasów, jakie są wymagane przez prawo.
– Prawie połowa szpitali zrobiła zapas środków ochrony indywidualnej – słyszymy w Polskiej Federacji Szpitali. Czas jednak pokazał, że za mały.
Szpitale mówią wprost: kupiono to, na co było je stać. Przed wybuchem epidemii w Polsce nie zostały one dofinansowane, dysponując budżetem, który i tak ledwo wystarczy na zakupy w normalnych warunkach.
W jeszcze gorszej sytuacji znalazły się te, które zostały przemianowane na jednoimienne – zakaźne. – Przed wybuchem epidemii byliśmy placówką wielospecjalistyczną. Dysponowaliśmy 20 oddziałami, w tym dwoma zakaźnymi dla około 40 pacjentów. Dziś jesteśmy tylko szpitalem zakaźnym. To sprawia, ze zapas odzieży ochronnej zużywa się szybciej niż przewidywaliśmy – mówi Urszula Małecka, rzecznik Wojewódzkiego Szpital Specjalistyczny im. J. Gromkowskiego we Wrocławiu. I dodaje, że dziś w placówce przebywa 80 pacjentów, z których ponad 30 ma potwierdzonego koronawirusa. Tym samym szpital nie jest wypełniony nawet w połowie, a już zużywa około 400 kompletów odzieży ochronnej dziennie. Tylko na oddziale intensywnej opieki medycznej, gdzie jest trzech pacjentów, schodzi dziennie około 30 kompletów. Kolejne 90 jest potrzebne, by móc podać antybiotyk dziesięciu zakażonym. A odzież jest potrzebna jeszcze na izbie przyjęć, czy na oddziale do tego by monitorować stan pacjentów.
– Staramy się oszczędzać. Wręczyliśmy pacjentom termometry, by sami mierzyli sobie temperaturę i podawali wynik. W ten sposób personel nie musi do nich wchodzić. Jedzenie dostarczamy przez śluzę. Osobom, które to robią, wystarczą więc rękawiczki i maseczki – dodaje Urszula Małecka i wylicza, że placówka ma zapas jeszcze na około 2 tygodnie.

Cała Polska szyje… lekarzom

Szpitale na swoich stronach zamieszczają apele o pomoc i przekazywanie sprzętu. Polscy szyją po domach. Do akcji włączają się również znane firmy, jak np. Evy Minge, która podlicza, że szpitalom uszyła i przekazała nieodpłatnie około 20 tys. maseczek. Jak mówi DGP Minge maseczki są wykonywane z atestowanych surowców, choć gotowy produkt atestu już nie ma. Wyjaśnia, że niektóre szpitale we własnym zakresie je dezynfekują.
Ostatnie dni to wysyp szycia masek z czego się da: zasłon, nieużywanych kompletów pościeli czy niewykorzystanej w zakładach odzieżowych fizeliny. Szpitale zakaźne przyznają, że inicjatywa choć godna pochwały, to jednak bardzo często nieprzydatna.
– Sprzęt szyty domową metoda nie jest profesjonalny i nie zabezpiecza personelu medycznego – uważa Paweł Ossowski wiceprezes firmy Zarys. – Nie korzystamy z takiego sprzętu. I nie dlatego, że nie jest nam niepotrzebny, ale dlatego, że nie ma potrzebnych atestów. Tym samym nie spełni swojego podstawowego zadania. Nie ochroni personelu i pacjentów przed zakażeniem – mówi Urszula Małecka z wrocławskiej placówki.
Są jednak placówki, które wykorzystują wykonany w ramach samopomocy sprzęt. Robi to na przykład Szpital Uniwersytecki w Zielonej Górze, który od kilku dni szyje też proste maseczki chirurgiczne we własnym zakresie. W sumie powstało ich już kilka tysięcy. – Bierzemy odzież ochronną od osób, którym wcześniej udzielamy wytycznych na temat tego, jak powinna zostać przygotowana i uszyta. Nie korzysta z niej nasz personel medyczny, który jest na pierwszej linii frontu. Tu stawiamy na atestowane produkty. Darowane produkty wykorzystują osoby, które odwiedzają szpital np. przychodząc z wynikiem badań - tłumaczy Robert Kowalik ze Szpitala Uniwersyteckiego w Zielonej Górze.
– Mamy zapasów na około 5–7 dni. Musimy je uzupełniać, by za chwile nie zostać z niczym. Szczególnie, że z każdym dniem pacjentów przybywa, a to oznacza większe zapotrzebowanie na odzież ochronną – dodaje Robert Kowalik.