80 proc. wszystkich środków przeznaczanych na psychiatrię wieku rozwojowego pochłania lecznictwo całodobowe, czyli szpitale i oddziały psychiatryczne dla dzieci i młodzieży. Tak poukładany system musiał znaleźć się na skraju przepaści. O sytuacji w publicznej psychiatrii z Małgorzatą Janas-Kozik, rozmawia Mira Suchodolska.
ikona lupy />
Małgorzata Janas-Kozik prof. dr hab. n. med., kierownik Katedry Psychiatrii i Psychoterapii Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach, kierownik Oddziału Klinicznego Psychiatrii i Psychoterapii Wieku Rozwojowego Centrum Pediatrii im. Jana Pawła II w Sosnowcu fot. Materiały prasowe / DGP
Zatłoczone oddziały, na których liczba chorych regularnie przekracza 130 proc. zakontraktowanych miejsc, pacjenci śpiący na porozkładanych na korytarzach materacach. Zestresowany personel, lekarze, którzy co i raz grożą zwolnieniem. I czasem – tak jak to było w przypadku podwarszawskiego Józefowa – realizują swoje groźby. Niedawno wypowiedzenia złożył zespół pracujący w stołecznym Dziecięcym Szpitalu Klinicznym na oddziale psychiatrii wieku rozwojowego… Tak jest w całej Polsce: brak pieniędzy na psychiatrię dzieci i młodzieży, brak specjalistów, którzy chcieliby się tym zajmować, wielotygodniowe kolejki do gabinetów lekarskich.
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
Remedium na te problemy ma być wdrażana reforma, która zakłada zmianę podejścia do sposobu leczenia. I do wydawania pieniędzy. W dotychczasowym systemie najwięcej środków szło na opiekę szpitalną – w ubiegłym roku było to 112,4 mln zł. Na świadczenia ambulatoryjne (przychodnie) – 73 mln zł, natomiast na dzienną formę udzielania pomocy (np. dzienne oddziały) – niecałe 32 mln zł. Teraz na psychiatrię dziecięcą będzie w ogóle więcej pieniędzy – 215,7 mln zł, o 22 mln więcej niż w roku poprzednim. Inaczej też zostaną rozdzielone te środki: więcej pójdzie na leczenie środowiskowe – w poradniach czy na oddziałach dziennych.
Szpitale to worek bez dna: w 2017 r. obsłużyły zaledwie 7,09 proc. pacjentów, podczas gdy poradnie zdrowia psychicznego ponad 74 proc. Ale, jako że trudno było się dostać do lekarza w trybie ambulatoryjnym, pacjenci szturmowali izby przyjęć w szpitalach. Często było też tak, że z powodu niemożności otrzymania pomocy w przychodni młody człowiek trafiał do szpitala już w poważnym stanie. Teraz gros leczenia (I poziom referencyjności) ma się odbywać blisko dziecka, będą tworzone ośrodki środowiskowej opieki dla dzieci i młodzieży, gdzie wsparciem będą służyli specjaliści ze szkół, terapeuci środowiskowi, psychoterapeuci. Na II poziomie znajdą się środowiskowe centra zdrowia psychicznego dla dzieci i młodzieży, w nich zatrudnienie znajdą psychiatrzy i psychologowie kliniczni. W centrach będą też funkcjonować oddziały dzienne. Wreszcie na III poziomie będą ośrodki wysokospecjalistycznej całodobowej opieki psychiatrycznej, czyli szpitale kliniczne.
Według resortu zdrowia szacunkowy koszt stworzenia nowego modelu ochrony zdrowia psychicznego dzieci i młodzieży (przy założeniu funkcjonowania centrum wsparcia dziecka w każdym powiecie) waha się od 600 mln zł do 900 mln zł. W dłuższej perspektywie taka inwestycja się opłaca. – Leczenie dziecka w stacjonarnym całodobowym oddziale jest najdroższą formą terapii, ponad 2,5 razy droższą niż leczenie w dziennym oddziale rehabilitacyjnym i ponad 20 razy droższą niż leczenie ambulatoryjne w poradni zdrowia psychicznego – komentuje Dorota Surma-Kuś, dyrektor ds. ekonomiczno-administracyjnych Centrum Pediatrii w Sosnowcu.


Ile czasu minęło, od kiedy zaczęła pani szefować swojemu oddziałowi, do chwili, gdy postanowiono zreformować psychiatrię dzieci i młodzieży w Polsce?
Sporo. Sosnowiecki oddział psychiatrii dzieci i młodzieży powstał 1 grudnia 1999 r., było w nim zaledwie 15 łóżek, a do tego niewielka poradnia. Rozrastał się – dziś mamy 62 łóżka – zmieniał, przybył oddział dzienny, a od 2012 r. jesteśmy oddziałem klinicznym. Ale tym, co nas wyróżnia spośród innych placówek tego typu, są terapeutyczne zespoły mobilne – psychoterapeuci jeżdżą do domów, do środowiska, w którym żyje młody człowiek. Pragnę jednak podkreślić, iż w chwili obecnej oferta terapeutycznych zespołów mobilnych jest kierowana jedynie do pacjentów objętych projektem EU finansowanym z Europejskiego Funduszu Społecznego, którego celem jest deinstytucjonalizacja opieki zdrowotnej, a dokładnie zmniejszenie lub zapobieżenie rehospitalizacjom. Objęci są nim jedynie pacjenci z dwóch powiatów – sosnowieckiego i dąbrowskiego, którzy opuścili oddział po leczeniu całodobowym. Dla tych pacjentów działa również infolinia od 8.00 do 20.00 od poniedziałku do piątku. Udało nam się stworzyć coś, co teraz w założeniu reformy będzie przenoszone na cały kraj – mechanizm, który zakłada, że młodzi ludzie będą uzyskiwali pomoc w swoim środowisku, tam, gdzie mieszkają, żyją, uczą się. Kiedy zaczną mieć problemy ze sobą, będą mogli szybko skorzystać z pomocy psychologa albo psychoterapeuty, nie czekając, aż ich stan się pogorszy. A kiedy już się zdarzy, że będą musieli być hospitalizowani, to po wyjściu ze szpitala zostaną otoczeni taką opieką, by nie musieli – poza pojedynczymi przypadkami, których nie da się uniknąć – wracać na oddział. Prawdę mówiąc, głównym celem reformy jest leczenie w środowisku pacjenta. Bo każdy pobyt w szpitalu jest ostatecznością, a jego powtórka – porażką, która drogo kosztuje. I mam na myśli nie tylko budżet NFZ, lecz także koszty społeczne.
O tym, że skuteczniej i taniej jest przenieść opiekę psychiatryczną bliżej naturalnego środowiska pacjenta, wiadomo od dawna. Ale jak pani wpadła na pomysł mobilnych zespołów terapeutycznych?
Czasem wystarczy odkurzyć jakiś pomysł, byle we właściwym momencie. O tym, że leczenie młodych pacjentów powinno właśnie tak wyglądać – w postaci doglądania ich we własnym środowisku – dowiedziałam się podczas stażu, kiedy robiłam specjalizację z psychiatrii dzieci i młodzieży. Jednym z moich nauczycieli była prof. Maria Orwid, prekursorka terapii rodzinnej, jedna z pierwszych kobiet lekarzy, które w Polsce zajmowały się psychiatrią. Założyła pierwszą w Polsce Klinikę Psychiatrii Dzieci i Młodzieży w Krakowie, którą kierowała do 2000 r. I to ona wymyśliła model multiprofesjonalnych zespołów w psychiatrii. Kiedy robiłam u prof. Orwid staż specjalizacyjny, w ramach hospitalizacji domowej jeździliśmy do pacjentów: czasem prywatnymi samochodami, częściej komunikacją miejską. Wchodziliśmy do domów, poznawaliśmy członków rodziny, całe otoczenie młodego człowieka. Kiedy zna się kontekst, a nie samą chorobę, to można skuteczniej budować interwencje.
Jeśli pomysł nie jest nowy, to dlaczego dopiero od niedawna zaczęła go pani wdrażać w swojej klinice? I dlaczego nikt wcześniej na to nie wpadł?
Czasem jest jak w starym dowcipie: mamy tak wiele roboty, że nie ma kiedy załadować taczek. I tak było z polską psychiatrią wieku rozwojowego. Pacjentów przybywało, pieniędzy ubywało. Lekarze i inni specjaliści zajmujący się dziećmi i młodzieżą starali się dawać sobie radę. Ja także. Ciągle miałam z tyłu głowy, że takie zespoły by się sprawdziły, ale brakowało mocy przerobowych i środków. Wreszcie przyszedł taki moment, kiedy zrozumiałam, że bez nadzwyczajnych sposobów sobie nie poradzimy. Postanowiliśmy sięgnąć po fundusze unijne, razem z moim zespołem oraz dyrektor ds. ekonomiczno-administracyjnych w Centrum Pediatrii w Sosnowcu napisaliśmy projekt i udało się uzyskać finansowanie z Europejskiego Funduszu Społecznego. Otworzenie takiego projektu byłoby niemożliwe w ramach finansowania z NFZ. Potrzebowaliśmy pieniędzy na wynagrodzenie dla specjalistów. Trzeba było wyleasingować samochód, aby mieli czym dojeżdżać do pacjentów, stworzyć jakieś zaplecze biurowe, kupić komputery i oprogramowanie. W obecnym systemie finansowania opieki zdrowotnej nie ma na to szans. Potrzebna jest reforma, która właśnie, mam nadzieję, się zaczęła.
Czy nas stać na to, aby w całym kraju wdrożyć taki system? Czy będzie wydolniejszy od obecnego?
Jestem lekarzem, więc nie wydobędzie pani ze mnie tych wszystkich liczb, które będą przekonujące dla ekonomistów. Ale myślę, że jedna wystarczy: obecnie 80 proc. wszystkich środków przeznaczanych na psychiatrię wieku rozwojowego pochłania lecznictwo całodobowe, czyli szpitale i oddziały psychiatryczne dla dzieci i młodzieży. O tym, że tak poukładany system znalazł się na skraju przepaści, nie muszę nikogo przekonywać. Nie jestem jeszcze w stanie przedstawić dokładnych wyników naszego programu, on kończy się w sierpniu tego roku, potem dokładnie wyliczymy zyski, ewentualne straty, będziemy mogli powiedzieć, co zadziałało, a co trzeba jeszcze poprawić. Jednak już dziś widać, że takie rozwiązanie jest bardziej skuteczne i tańsze. Nie jesteśmy w stanie w nieskończoność powiększać bazy łóżkowej, to generuje niesamowite koszty, a nie przekłada się na lepszą terapię pacjentów. Dziś jest tak, że izba przyjęć zamieniła się w całodobową poradnię zdrowia psychicznego, bo inne formy diagnostyki i terapii są niedostępne. Nie dziwię się rodzicom, że szturmują izby przyjęć, bo nie mają dokąd pójść z dzieckiem w psychicznym kryzysie. Każdego dnia mamy po kilkanaście konsultacji na izbie. I nie mogę się doczekać, kiedy wejdzie w życie ta reforma. Od 1 września te wszystkie nowinki, które wprowadziłam w ramach swojego projektu na terenie dwóch powiatów – m.in. mobilne zespoły, oddziały dzienne, nadzór nad opieką psychiatryczną sprawowany przez centra kliniczne w danym regionie – staną się obligatoryjne. Zostaną także uruchomione środki na szkolenie w zakresie psychoterapii ludzi, m.in. psychologów, którzy już pracują z młodzieżą w kryzysie psychicznym. Mam nadzieję, że ja i moi koledzy, specjaliści, przetrwamy do tego czasu. Mówię „przetrwamy”, bo np. w przypadku mojej jednostki NFZ obciął nam finansowanie – o 50 proc. w odniesieniu do poradni i w tej samej wysokości, czyli o połowę, zmniejszył środki na oddział dzienny.
W jaki sposób ma działać ten nowy model opieki psychiatrycznej nad dziećmi i młodzieżą?
W proponowanym modelu reformy psychiatrii dzieci i młodzieży pierwszym ogniwem leczenia pacjenta ma być poradnia psychologiczno-pedagogiczna w jej części psychologiczno-terapeutycznej. To tam pacjent i jego rodzina powinni w pierwszej kolejności skierować swe kroki w celu rozeznania problemu, otrzymania fachowej pomocy lub wskazania drogi dalszej konsultacji. Drugi poziom to poradnie zdrowia psychicznego, gdzie będzie kontakt z psychiatrą dzieci i młodzieży, interwencje terapeutycznych zespołów mobilnych, o których mówiłam wcześniej, oraz oddział dzienny, w którym pacjent może uzyskać pomoc bez konieczności hospitalizacji. I wreszcie trzeci poziom – hospitalizacja, gdy pobyt w szpitalu jest konieczny. I teraz wyobraźmy sobie młodego pacjenta, który był hospitalizowany, gdyż znalazł się w kryzysie. W szpitalu został otoczony opieką, wdrożono terapię lekową, dostał wsparcie psychoterapeutyczne. To musi trwać tygodniami, choćby dlatego, że trzeba czasu, by dobrać lekarstwa odpowiednie dla młodego organizmu. Potem ten młody człowiek wychodzi do domu, ma normalnie żyć. Ale nie bardzo potrafi, bo nie jest jeszcze do końca poukładany. Powinien przyjmować leki w odpowiednich sekwencjach czasowych, mieć wsparcie specjalistów, ale to nie działa. Bo na przykład nie bierze lekarstw regularnie, zapomni albo je odstawi, gdyż zaczyna tyć. Tak się zdarza, że pacjenci przyjmujący tego typu leki przybierają na wadze, więc muszą zmienić swój styl życia: inaczej jeść, więcej się ruszać. Ale łatwiej jest przestać zażywać lekarstwa. Zdarza się także tak, iż młody pacjent idzie po wypisaniu ze szpitala do jakiegoś innego lekarza, a ten ma całkiem inny pomysł na terapię. I zmienia mu lekarstwa w biegu. Efekt jest taki, że młody człowiek wraca do szpitala. W ostrym stanie psychotycznym, afektywnym, z myślami samobójczymi. Albo w złym stanie ogólnym związanym z zaburzeniami jedzenia. I wszystko zaczyna się od początku.
Więc jak to powinno wyglądać?
Młody człowiek po leczeniu w szpitalu wychodzi do domu. Wraca do swojego środowiska. Jeśli na początkowym etapie pacjent potrzebuje zwiększonej opieki, ma możliwość uczestniczenia w zajęciach na oddziale dziennym, mamy m.in. psychoterapię, arteterapię oraz pracę z ekspertem przez doświadczenie. To zajęcia prowadzone przez rówieśników, którzy doświadczyli kryzysu psychicznego i najlepiej potrafią przekazać kolegom, w jaki sposób można sobie poradzić z chorobą. Tak nawiasem mówiąc, to także nowość w leczeniu najmłodszych, wcześniej stosowana z powodzeniem w terapii dorosłych, ale z jakiegoś powodu w Polsce nikt nie stosował wcześniej tej metody w przypadku dzieci i młodzieży. W ramach oddziału jest także szkoła. Ale po zajęciach uczeń wraca do domu, do bliskich, gdzie czuje się najbezpieczniej. Natomiast jeśli pacjent nie potrzebuje pobytu na oddziale dziennym, to ma do dyspozycji ludzi, z którymi będzie mógł porozmawiać, właśnie specjalistów psychoterapeutów z terapeutycznych zespołów mobilnych. Dziecko nie musi szukać pomocy, bo to ona przyjeżdża do niego. I na miejscu, w domu, dostaje wsparcie, rozmowy, pomoc w rozwiązywaniu problemów. Jak już wspominałam, terapeuci konsultują się także z przedstawicielami instytucji, które również sprawują pieczę nad młodymi ludźmi. Przede wszystkim ze szkołą, bo to w niej dzieciaki spędzają najwięcej czasu. Ale także, w razie potrzeby, z pracownikami pomocy społecznej. Wszystko po to, żeby działając wspólnie, pomóc rekonwalescentom wrócić do pełnego zdrowia, by mogli w miarę komfortowo i bezpiecznie odnaleźć się w rzeczywistości i swoim środowisku.
Powiedziała pani, że pobyt na oddziale całodobowym to ostateczność.
Nawet ludzie dorośli, którzy trafiają do szpitala, nie czują się w nim komfortowo. Najchętniej załatwiliby swoją chorobę w jeden dzień i wyszli do domu. A oddział psychiatryczny jest szczególnym miejscem, które w pewien sposób piętnuje chorego. Dlatego najlepiej, jeśli znajduje się – tak jak nasz – w dużym centrum pediatrycznym, gdzie leczy się różne choroby, nie tylko te psychiczne. Co jest zresztą korzystne także z innych względów, np. zaburzenia odżywiania o podłożu psychicznym prowadzą do powikłań somatycznych, które mają duży procent śmiertelności (10–20 proc.), zwłaszcza gdy nie są prawidłowo i kompleksowo leczone. Mam tu na myśli np. nieumiejętne prowadzenie żywienia. Mówiąc kolokwialnie, pacjenta należy nauczyć jeść. Nie można tego robić gwałtownie. Zanim poda się pokarm stały, często najpierw stosuje się odżywiane dożylne, potem karmi się chorego za pomocą sondy. Mamy do czynienia z chorobą głodową, organizm jest wycieńczony, występują liczne zaburzenia, np. metabolizmu, krążenia, dochodzi do niewydolności nerek. To są procesy trudne do zatrzymania, pacjent czasem wymaga nawet umieszczenia na OIOM-ie, a do jego ratowania niezbędna jest współpraca teamu specjalistów, m.in. gastroenterologa i kardiologa. Dopiero kiedy ciężka faza somatyczna mija, chory może zostać przeniesiony na oddział psychiatryczny. Ale i na nim nie powinien pozostawać zbyt długo, bo to dom, rodzina, rówieśnicy stanowią naturalny ekosystem, w którym każdy człowiek czuje się najlepiej, ma największe poczucie bezpieczeństwa. Szpital to miejsce, gdzie ratuje się życie, ale żyje się w swoim środowisku.
Słyszałam, i to od osób zajmujących się młodymi ludźmi w kryzysach psychicznych, że jest spora liczba pacjentów, którzy właśnie w szpitalu czują się najbezpieczniej. Bo np. pochodzą z patologicznych rodzin, które nie dają im wsparcia.
To zwykle dzieci instytucji. Podopieczni młodzieżowych ośrodków wychowawczych, kierowani do nich wyrokami sądów, kiedy inne środki nie dawały rezultatów. Nie chcą tam być, co zrozumiałe, bo mają często po raz pierwszy postawione realne granice, dlatego zgłaszają np. myśli samobójcze. A trudno na izbie przyjęć postawić diagnozę, zwłaszcza że ci młodzi ludzie wiedzą, co powiedzieć, żeby być wiarygodnym. Kombinują, żeby wyjść ze szpitala do domu, nie wracać do ośrodka. I tutaj jest rola specjalistów, aby tak przeprowadzić postępowanie behawioralne, żeby wybić im z głowy manipulację. Oczywiście dzieci, które wolą szpital niż dom, także się zdarzają. Część z nich doświadcza od bliskich przemocy: fizycznej, psychicznej, seksualnej. Jednak to zło płynie najczęściej ze strony jednego rodzica i pracując z rodziną, można włączyć tego drugiego do tego, aby zapewnić dziecku bezpieczeństwo. Aby jednak tak się stało, trzeba wejść do tego domu, mieć obraz funkcjonowania całej rodziny. Natomiast w skrajnych, beznadziejnych przypadkach po prostu zawiadamiamy sąd dla nieletnich. Jeśli współpraca kuratora także nie przyniesie rezultatów, małoletni jest umieszczany w placówce opiekuńczej.
Jak często się zdarza, że rodzice, zamiast współpracować z lekarzami i psychoterapeutami, przeszkadzają? Bo są niewydolni, nie rozumieją albo wiedzą lepiej i nie zamierzają się stosować do zaleceń?
Każdy człowiek ma wbudowane w swoją psychikę pewne mechanizmy obronne. Dojrzały człowiek będzie dobrze funkcjonował w społeczeństwie, ale nie wszyscy dorośli są dojrzali, o czym wiemy. Wówczas może się zdarzyć, że rodzic będzie zaprzeczał chorobie dziecka, co często zdarza się w stosunku do chorych na jadłowstręt czy przechodzących ostrą psychozę. Zamiast powierzyć młodego człowieka opiece specjalistów, poddać go terapii, będzie szukał racjonalnych powodów – dlaczego tak się dzieje, czemu jego dziecko zachowuje się tak, a nie inaczej.
Czyli nie je, bo mu nie smakuje, taka moda wśród nastolatków. Albo wygaduje potworne rzeczy, bo chce starszych zdenerwować. Na co reakcją jest kara lub, przeciwnie, pobłażanie.
Tak bywa. Dlatego niezbędna jest praca z całą rodziną. Zespół, z którym pracuję, składa się z lekarzy i psychologów, wszyscy mają ukończone szkolenie psychoterapeutyczne lub są w jego trakcie, więc są do tego dobrze przygotowani. Ale też jednym z ich bardzo ważnych zadań jest psychoedukacja – rodziny i otoczenia pacjenta. Wytłumaczenie, na czym polega choroba, jakie są jej przebieg i objawy, w jaki sposób należy prowadzić leczenie. To bardzo ważne, gdyż zaburzenia psychiczne budzą lęk, ludzie nie mają pojęcia, jak się zachować. Ta edukacja jest ważna także dlatego, że nie ma złych rodziców. Każde dziecko ma ich takimi, jakimi są, lepszych nie będzie już miało. A przecież oni nie chcą być źli, czasem po prostu sami nie radzą sobie ze sobą, z problemami. Przyczyn może być wiele: np. choroba, brak wrażliwości, niezaradność życiowa. Kiedy się temu przyjrzeć od środka, zobaczyć, jak pacjent funkcjonuje w swoim ekosystemie, można wyłonić nie tylko jego braki, ale też zasoby. To znaczy wzmacniać to, co dobre, a wygaszać to, co złe.
Nie da się tego wszystkiego załatwić, korzystając tylko z psychologów, których douczymy w zakresie psychoterapii na cito. Potrzeba specjalistów, a młodzi lekarze się nie garną. Jak ich przekonać, żeby zajęli się tą trudną, bardzo wymagającą i obciążającą psychicznie dziedziną?
Moją pierwszą specjalizacją lekarską była pediatria. Przez 13 lat pracowałam w Katedrze i Klinice Pediatrii Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach prowadzonej przez prof. Mieczysława Krauzego, wielkiego lekarza i naukowca, w oddziale neurologii dziecięcej, którym kierowała prof. Elżbieta Marszał. Miałam tam do czynienia z dziećmi z różnymi zaburzeniami, w miarę upływu czasu zaczęłam zdawać sobie sprawę, że rozpoznanie choroby ciała to mało, trzeba czegoś więcej, zrozumienia tego, co się dzieje w głowie pacjenta. Dlatego z ciekawości, lecz także z konieczności, zdecydowałam się na zrobienie II stopnia specjalizacji z psychiatrii dzieci i młodzieży. Było to dość trudne nie tylko z uwagi na ilość wiedzy, jaką musiałam przyswoić, lecz także z powodów formalnych – np. zgodę na taką ścieżkę musiał wyrazić resort zdrowia, gdyż robiłam ją równolegle z II stopniem specjalizacji z pediatrii – a jednak się udało. I nie żałuję, moja praca, możliwość pomagania najmłodszym pacjentom jest moją przygodą życia i nieustanną pasją. Ale prawdą jest to, że miałam najlepszych nauczycieli, którzy byli w stanie rozżarzyć we mnie tę iskrę. Teraz mogę spłacać ten dług choćby w ten sposób, że w mojej klinice, która jest ośrodkiem akredytacyjnym, tzn. może kształcić specjalistów w psychiatrii rozwojowej, staram się przekazywać młodym lekarzom wiedzę i misję. Zarażać ich, przekonywać, jaka to ciekawa praca. Świetnie się mi współpracuje ze Śląskim Uniwersytetem Medycznym i jego rektorem prof. Przemysławem Jałowieckim, który nie ma problemu z tym, żeby zwiększać liczbę szkoleń i zajęć z dziedziny psychiatrii dzieci i młodzieży – nie tylko na kierunku lekarskim, ale również na pielęgniarstwie, fizjoterapii i neurobiologii. To są rzeczy, które można zrobić lokalnie. Natomiast w systemie ogólnopolskim dzieją się już też pozytywne rzeczy, np. specjalizacja w dziedzinie psychiatrii rozwojowej jest traktowana priorytetowo, w tym sensie, że nie ma limitów, za to jest lepsze finansowanie rezydentów.
Pani się tym wszystkim naprawdę ekscytuje.
Oczywiście. Mam superpracę, mogę robić dobre rzeczy, teraz, wraz z moimi kolegami z Grupy Roboczej, którą powołał i kieruje minister Zbigniew Król, jeszcze mieć wpływ na to, jak może wyglądać lecznictwo psychiatryczne dzieci i młodzieży w kolejnych dziesięcioleciach. To duża i ważna rzecz. I powiem pani jeszcze o jednej sprawie, z której się bardzo cieszę: oddział, który prowadzę, jest ładny i przyjazny dla pacjentów. Mamy nowoczesny budynek, dla dzieciaków zostało dobudowane specjalne, pomyślane na ich potrzeby skrzydło. Pacjenci mają ze swoich pokoi wyjście na patio, mogą przebywać na świeżym powietrzu, zrelaksować się, nie opuszczając budynku. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie dobra współpraca i porozumienie wielu ludzi – o władzach Śląskiego Uniwersytetu Medycznego już mówiłam, ale jest jeszcze urząd marszałkowski, właściciel szpitala, który nigdy nie narzekał, że psychiatria tylko generuje koszty i trzeba się jej pozbyć. Podobnie przez całe 20 lat mojej pracy w Centrum Pediatrii w Sosnowcu mam wsparcie mojego szefa – prezesa Andrzeja Siwca. Bez takiego wspólnego działania – na każdym szczeblu – nawet najlepiej obmyślona reforma lecznictwa psychiatrycznego dzieci i młodzieży nie może się udać. Ale jest możliwa. Ja to wiem. A to, co najważniejsze, to praca z moim zespołem, bo bez niego nie mogłabym udzielić tego wywiadu.