Szansą na stabilizację jest odpowiednie ustawienie wartości kwoty bazowej i skali podwyżek w ustawie o minimalnym wynagrodzeniu w zawodach medycznych - mówi w wywiadzie dla DGP Andrzej Jacyna, prezes NFZ.
Czy z perspektywy NFZ widać, że zdrowie to priorytet dla rządu? Tak jak od pewnego czasu mówi o tym premier Morawiecki.
To pierwszy rząd, który skierował dodatkowe pieniądze publiczne do budżetu NFZ (chodzi o miliard złotych przekierowany w ubiegłym roku z publicznej kasy do NFZ na pokrycie nadwykonań – red). Wcześniej to się nie zdarzyło. Choć już dzisiaj to pewnie nie jest aż tak bardzo odczuwalne.
Dlaczego?
Wpływ na to mają protesty poszczególnych grup zawodowych – szczególnie lekarzy, rezydentów, ale także pielęgniarek i położnych, w efekcie których otrzymali podwyżki pensji.
Niesłusznie?
Kłopot polega na tym, że „odgórne” zwiększenie wynagrodzeń części pracowników medycznych wzbudziło oczekiwania płacowe innych. Kolejne grupy zawodowe zaczęły się domagać podwyżek. To zaś przeszkadzało w procesie mającym doprowadzić do oddłużenia szpitali (obecnie zadłużenie publicznych lecznic to ponad 11 mld zł – red.). W efekcie część dyrektorów szpitali podkreśla, że przekroczyła budżety, którymi zarządza. I jak twierdzą, są zmuszani do dawania podwyżek nierzadko powyżej swoich możliwości finansowych.
Ale premier zapewnia, że w systemie lecznictwa jest lepiej. Tymczasem głosów niezadowolenia jest dużo.
W systemie jest przede wszystkim zdecydowanie więcej pieniędzy. Jest więc lepiej. Ale jest też prosta zasada: gdy poprawia się sytuacja, to zaczynają się protesty.
Mamy więc paradoks – premier mówi, że zwiększa nakłady na ochronę zdrowia, ale ze względu na strajki, które były i które są jeszcze przed nami, tego nie widać. Proszę zapytać zwykłego pacjenta…
Prawdą jest, że protesty czy naciski różnych grup zawodowych na dyrektorów szpitali doprowadziły do sytuacji, w której gospodarka finansowa lecznic nie zawsze jest prowadzona w sposób przewidywalny, również dla pacjentów.
Pan sprowadza problemy służby zdrowia do tego, że winę za nie ponoszą protestujący medycy czy pielęgniarki? To nadużycie.
Nie należy wskazywać tu winnego. To jest pewien schemat działania – skierowanie dodatkowych pieniędzy uruchamia proces po stronie zatrudnionych. Na to nakładają się napięcia kadrowe. Pracowników w lecznicach nie przybywa, a lekarze są coraz starsi. 20 proc. pracujących medyków to emeryci. Podobna sytuacja jest wśród pielęgniarek i położnych. Jeżeli te wszystkie osoby jednego dnia powiedziałyby, że już nie chcą dłużej pracować, to dyrektorzy szpitali mogliby mieć problem z zapewnieniem odpowiedniej opieki nad pacjentami. Problem, o którym mówię, wymaga dużo głębszej refleksji.
System lecznictwa był skrajnie niedofinansowany, środowisko powiedziało w końcu „nie”. I może dobrze, bo pokazało również fikcję, w jakiej działa służba zdrowia.
Pracownicy medyczni mają prawo domagać się ustabilizowania swojej sytuacji płacowej. Ale nie może się to odbywać poprzez podpisywanie porozumień tylko z wybranymi grupami zawodowymi.
A jaka jest ta droga?
Szansą na stabilizację jest odpowiednie ustawienie wartości kwoty bazowej i skali podwyżek w ustawie o minimalnym wynagrodzeniu w zawodach medycznych.
To proszę to wytłumaczyć młodemu lekarzowi, który dopiero wchodzi do systemu lecznictwa. Albo pacjentowi, o którym zawsze się mówi, że powinien być w nim najważniejszy. Jak to ma poprawić ich sytuację?
Nie możemy doprowadzać do sytuacji, w której poszczególne grupy zawodowe wyrywają sobie nawzajem pieniądze…
Ale być może to jest błąd rządu, który do tego dopuścił? Dosypał pieniędzy i powiedział szpitalom – róbcie z nimi, co chcecie.
To jest skutek zaniechań reformowania systemu przez poprzednie ekipy. A obecny rząd spija pianę z piwa, którego nie nawarzył. Gdybym miał wskazywać winnych, to byliby to nie tylko poprzednicy obecnego premiera, lecz także ministra zdrowia. Blokowanie przez lata nakładów na ochronę zdrowia spowodowało, że efekty niedoborów kadrowych lawinowo narastają. Przecież o sytuacji demograficznej wśród pracowników służby zdrowia wiadomo było od lat. Potężnej luki pokoleniowej nie wypełnimy od razu nowymi kadrami.
Czyli klasyczny klincz – pieniądze są dosypywane, tylko poprawy nie widać.
Należy rozmawiać ze wszystkim stronami. Rozmowy powinny się odbywać tam, gdzie jest ich miejsce, czyli w zespołach trójstronnych Rady Dialogu Społecznego. Tam można wypracować rozwiązania, które obejmą całe środowisko medyczne.
Skoro podwyżki pochłonęły dodatkowe pieniądze, to czy będą ekstraśrodki na leczenie pacjentów?
Pieniędzy jest więcej, wzrost nakładów jest faktem. Tylko w tym roku NFZ przeznaczył 2,77 mld zł więcej na świadczenia zdrowotne, niż wynika to z naszego planu finansowego. Kolejne 200 mln zł czeka na uruchomienie. Niewykluczone, że na tym nie koniec, bo mamy lepszą od zakładanej ściągalność składki zdrowotnej. To jest dobry punkt wyjścia do rozmowy z Ministerstwem Finansów o zmianie założeń do planu NFZ na 2019 r., bo moim zdaniem szacunki co do spływu składki są tam w tej chwili zaniżone.
O ile może być lepsza ściągalność składki zdrowotnej na koniec roku?
500–800 mln zł.
To dobra czy zła sytuacja dla NFZ? Skoro szacunki są zaniżone, to pozostaje tylko się cieszyć, gdy będzie więcej pieniędzy.
Chodzi o to, by środki te zapisać w planie NFZ na przyszły rok. Plan finansowy NFZ na 2019 r. wymaga urealnienia. Jeżeli dane za sierpień potwierdzą, że ściągalność składki rośnie, to wystąpię do Ministerstwa Finansów z propozycją autopoprawki do przyszłorocznego planu.
To byłaby sytuacja bez precedensu.
To prawda, tak jeszcze nigdy nie było.
Skoro jest tyle dodatkowych pieniędzy, to skrócą się kolejki dla pacjentów? Poprawi się jakość opieki?
W niektórych obszarach kolejki już są krótsze – np. w przypadku zabiegów z zakresu wszczepiania endoprotez czy leczenia zaćmy. Kolejnym etapem jest skrócenie już od września kolejek do większości specjalistów. Do końca roku na ten cel przeznaczymy 300 mln zł. Chcemy też promować niektóre zakresy świadczeń. Aby to zrobić, nie tylko zapłacimy za wszystkie wykonane procedury, również za nadwykonania, ale też w wybranych dziedzinach dołożymy lecznicom pieniądze, jeśli osiągną oczekiwane rezultaty.
Co to oznacza?
Jeśli jakiś specjalista wykona odpowiednią liczbę świadczeń i skróci średni czas oczekiwania o określoną wartość – wtedy dostanie premię. Dla przykładu skrócenie kolejki o 20 proc. będzie skutkowało 20-proc. premią w stosunku do wykonywanego kontraktu.
To autorski pomysł NFZ czy wypracowany wspólnie z dyrektorami szpitali?
Od dłuższego czasu prowadzimy rozmowy dotyczące tego, w jaki sposób skrócić kolejki do specjalistów. Jest to omawiane z różnymi środowiskami. Początkowo myśleliśmy, żeby wprowadzić białe soboty, które byłyby lepiej płatne. Miało to zachęcić personel medyczny do pracy 6 dni w tygodniu. Jednak część świadczeniodawców z własnej woli już wydłużyła pracę i to za normalną stawkę. Więc nieuczciwe byłoby, gdybyśmy innym, którzy by rozpoczęli w tej chwili taką pracę, płacili więcej. Stąd pomysł premii.
Jako sposób na poprawę proponujecie wprowadzenie tępych i ostrych dyżurów? Czy to rozwiąże sytuację?
Skorzystajmy z doświadczeń innych państw – typowy przykład to Dania, gdzie było ponad 70 szpitali, które dyżurowały non stop, a dzisiaj to niecałe 30. Chodzi o to, by ograniczać koszty w sytuacji, gdy brakuje lekarzy. Czy w Warszawie konieczna jest pełna obsada wszystkich bloków operacyjnych? Gdybyśmy część bloków wyłączyli z obowiązku dyżurowania, to te pozostałe pracowałyby bardziej efektywnie z korzyścią dla pacjentów.