Ministerstwo Zdrowia i NFZ chcą skrócić o 1/5 czas oczekiwania na operację. Zwiększyć finansowanie i ograniczyć dostęp do zabiegów.
Ministerstwo Zdrowia i NFZ chcą skrócić o 1/5 czas oczekiwania na operację. Zwiększyć finansowanie i ograniczyć dostęp do zabiegów.
Teraz na operację czeka się od roku do dwóch lat. Po zmianach miałaby ona być refundowana jedynie w przypadku osób, u których ostrość wzroku jest określona jako niższa niż 0,6. Na skali od 1 – dobre widzenie, do 0 – utrata wzroku oznacza to ubytek o co najmniej 40 proc. To miałoby skrócić kolejki nawet o 20 proc. A przy okazji poprawić pozycję Polski w rankingach. Kolejki do zaćmy stanowią bowiem jeden z podstawowych wskaźników oceny jakości systemu opieki zdrowotnej.
Z ostrością do zaćmy
Autorem pomysłu jest konsultant krajowy ds. okulistyki. Jego rozwiązanie popiera Stowarzyszenie Chirurgów Okulistów Polskich. Jednak pomysł wzbudza kontrowersje – Polskie Towarzystwo Okulistyczne uważa, że wprowadzenie sztywnego progu byłoby ze szkodą dla chorych. Ich zdaniem operacja powinna być przeprowadzana zawsze wtedy, gdy zaćma powoduje jakiekolwiek zaburzenia widzenia oraz wpływa na jakość życia.
/>
Obecnie żadnych kryteriów nie ma – jeżeli lekarz stwierdzi mętnienie rogówki, kieruje pacjenta na zabieg. Często robi tak, zdaniem prof. Marka Rękasa, zanim pojawi się realna potrzeba. Zapisuje, bo kolejki są długie. Czasem zapisywane są osoby starsze „w razie czego”, bo może im grozić zaćma ze względu na wiek albo pojawiły się pierwsze objawy.
Z danych zebranych w Klinice Okulistyki Wojskowego Instytutu Medycznego 83 proc. pacjentów (u których w 2017 r. wykonano operację) miało ostrość wzroku wyższą niż 0,6. Zdaniem konsultanta w dziedzinie okulistyki robienie operacji, kiedy wzrok jest jeszcze relatywnie dobry (poniżej 0,5 uważa się, że utrudnia codzienne życie), to zły pomysł. I choć większości chorych poprawia ona widzenie, to w 30 proc. przypadków dochodzi do powikłań. Część z nich szybko znika, jednak są i takie, które powodują pogorszenie wzroku.
Zarząd Polskiego Towarzystwa Okulistycznego stoi na stanowisku, że ostrość wzroku pacjenta nie powinna być kryterium kwalifikacyjnym do operacji. – Nie u każdego pacjenta z ostrością wzroku 0,4 lub 0,6 czy 0,8 należy wykonać zabieg. Są natomiast pacjenci, którzy mają prawie pełną ostrość wzroku (0,9), np. kierowcy ze specjalnym typem zaćmy, którzy takiego zabiegu koniecznie potrzebują – tłumaczy Iwona Grabska-Liberek, prezes PTO. Jej zdaniem uzależnianie operacji od kryterium ostrości wzroku jest niesprawiedliwe. Dodaje, że rozumie punkt widzenia płatnika, bo taka zmiana oznaczałaby zmniejszenie kolejki oraz ilości wydawanych pieniędzy. Jej zdaniem nie może się to jednak odbywać kosztem pacjentów i wyciągania pieniędzy z ich kieszeni.
Konkretna wartość ostrości wzroku pojawia się np. w standardach norweskich i decyduje tylko o długości oczekiwania na zabieg – pacjent z ostrością wzroku <0,5 musi być zoperowany w ciągu 12 tygodni; pacjent z ostrością wzroku >0,5 czeka w kolejce.
Według prof. Rękasa chodzi jedynie o uporządkowanie systemu, bo teraz każda placówka medyczna działa na własną rękę przy wysyłaniu na operację. – Być może po jakimś czasie można by kryterium znieść. Chodzi o to, żeby radykalnie skrócić kolejkę, na czym skorzystają wszyscy pacjenci.
W Czechach i na Słowacji nie ma kolejek
Pomysł uzależniania skierowania na operację od ostrości wzroku forsował kilka lat temu minister zdrowia Bartosz Arłukowicz. Chciał wprowadzić jeszcze bardziej rygorystyczne kryteria i proponował, żeby wskaźnik 0,4 ostrości wzroku był przepustką do operacji. Rozpętała się burza („Fakt” wówczas pisał, że minister chce z kolejek wyrzucić blisko pół miliona niedowidzących Polaków, którzy czekają na operację zaćmy), protestowało również PTO. Ostatecznie z pomysłu się wycofano.
Teraz propozycję zmian we wrześniu zeszłego roku do ministra zdrowia Konstantego Radziwiłła złożył konsultant krajowy. Zwolennikiem nowych rozwiązań wydaje się być nowy minister zdrowia prof. Łukasz Szumowski, który w rozmowie z DPG przekonywał, że obecne wskazania do usuwania zaćmy są bardzo liberalne. Jak tłumaczył, gdyby wprowadzono jasny system, pula pacjentów, która mogłaby mieć wykonaną operację w szybkim czasie, zostałaby poszerzona. Orędownikiem takiego rozwiązania jest także wiceprezes NFZ ds. finansowanych Maciej Miłkowski.
Miałoby to również ukrócić wyjazdy na usuwanie zaćmy do Czech i Słowacji. Tam pacjenci mogą to zrobić bez kolejki, a NFZ zgodnie z przepisami unijnej dyrektywy transgranicznej ma obowiązek zwrócić pieniądze (w takiej wysokości, w jakiej zaćma jest finansowana w Polsce). Zdaniem prof. Rękasa nasi lekarze czasem mają umowy z czeską lub słowacką placówką i dostają wynagrodzenie za każdego skierowanego tam pacjenta. A nikt nie kontroluje, z jakimi wskazaniami pojechał on na zabieg. – Świadczyć o tym może radykalny wzrost wykrywania zaćmy w regionach przygranicznych – dodaje prof. Rękas.
Za powikłania płacić tylko wtedy, gdy są
Wraz ze zmianą kryteriów kierowania na operacje wzrosnąć miałyby też kwoty przeznaczane na ten cel. Już w zeszłym roku NFZ zwiększył finansowanie operacji usuwania zaćmy o 158 mln zł. Pozwoliło to zwiększyć liczbę zoperowanych pacjentów o 70 tys., do 340 tys. w całym 2017 r. (rok wcześniej było 270 tys.). Jak wylicza prezes NFZ, Andrzej Jacyna, tylko od października do listopada ubiegłego roku dzięki dodatkowym środkom szpitale wykonały o blisko 16 tys. zabiegów więcej niż w analogicznym okresie roku ubiegłego, to o ponad 34 proc. więcej.
Od stycznia finansowanie operacji znów wróciło do stanu z 2016 r. U ministra finansów leży wniosek o przeznaczenie dodatkowych pieniędzy w tym roku. Zdaniem prof. Rękasa powinna być też większa liczba operacji przeprowadzonych w Polsce – chirurdzy średnio wykonują 35 operacji miesięcznie, powinni 70 (taka jest średnia unijna). Do tego trzeba zmienić m.in. organizację sal operacyjnych.
Kolejnym pomysłem na zwiększenie puli pieniędzy na rozładowanie kolejek miałoby być zaostrzenie kryteriów rozliczania operacji zaćmy powikłanej.
Obecnie – zdaniem prof. Rękasa – wiele ośrodków często niesłusznie wpisuje do rozliczeń z NFZ zabiegi powikłane, choć tak naprawdę nie kwalifikują się do takiego opisu. Różnica wynosi 400 zł (za standardową NFZ płaci 2,1 tys. zł, za powikłaną 2,5 tys. zł). Zdaniem konsultanta w praktyce dotyczy to ok. 10 proc. przypadków. Niektóre ośrodki mają ich nawet 60 proc. Zdaniem Rękasa wyższą wycenę powinno się uwzględniać tylko wtedy, kiedy operacja rzeczywiście wiąże się z wyższymi kosztami. Dzięki temu można by zaoszczędzić 20 mln zł i wydać na zoperowanie kolejnych blisko 10 tys. pacjentów. Pod koniec zeszłego tygodnia taki wniosek powędrował do NFZ i MZ.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama