Nowy minister zdrowia, obejmując tę funkcję, podjął się arcytrudnego zadania, jakim jest rozwiązanie konfliktu ze środowiskiem lekarskim. U jego podstaw leży brak kadry medycznej, zwłaszcza lekarzy. Jest on następstwem wypowiadania klauzuli opt-out.
Przepisy unijne od 1 stycznia 2008 r. zobowiązują Polskę do stosowania regulacji ograniczających tygodniowy czas pracy medyków do maksymalnie 48 godzin. Ze względu na specyfikę pracy polegającej na całodobowej opiece nad pacjentami podpisywali oni indywidualne, dobrowolne zgody na pracę ponad ustalony limit. O wprowadzeniu takiego rozwiązania zdecydował prof. Zbigniew Religa, minister zdrowia w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. Zrobił to, uważając, że to jedyne rozwiązanie, które zapewni funkcjonowanie rodzimych lecznic.
Kierownictwo Ministerstwa Zdrowia za kadencji prof. Religi miało świadomość, że jest to rozwiązanie tymczasowe i należy pilnie zwiększyć limity przyjęć na studia medyczne. Już wtedy wskazywano, że w przyszłości problem ulegnie nasileniu w związku ze starzeniem się społeczeństwa oraz przechodzeniem lekarzy na emerytury.
Kiedy analizuje się corocznie wydawane rozporządzenia w zakresie limitów przyjęć na wydziały lekarskie, wniosek jest jeden – kolejni ministrowie zdrowia po 2007 r. zagrożenia dotyczące niedoboru lekarzy bagatelizowali, uważając, że rozwiązania wprowadzane wówczas są wieczne i problem w Polsce nie zaistnieje. W roku akademickim 2008–2009 przyjęto na bezpłatne stacjonarne studia lekarskie raptem o ponad 70 studentów więcej. W późniejszych latach też zwiększenia limitów przyjęć były minimalne. Za to corocznie od tego czasu przyjmowano na studia anglojęzyczne dla cudzoziemców 1200–1300 studentów zagranicznych, którzy po zakończeniu nauki wyjeżdżali z naszego kraju. Dopiero w ostatnich dwóch latach nastąpił wyraźny wzrost przyjęć studentów na wydziały lekarskie, wynoszący ponad 20 proc. rocznie.
Wyjaśnienia wymaga również system kształcenia specjalizacyjnego lekarzy. Rozwiązanie polegające na budżetowym finansowaniu rezydentur młodych lekarzy podejmujących specjalizację zostało wprowadzone w 1999 r. po to, aby zapobiec ich wyjazdom po studiach do pracy za granicę. Ówczesne przekształcenia systemowe w ochronie zdrowia oraz pozorny nadmiar kadr medycznych powodowały, że szpitale nie były zainteresowane zatrudnianiem lekarzy na umowę o pracę, w celu odbywania specjalizacji. Kształcenie lekarzy specjalistów w trybie rezydenckim finansowane z budżetu państwa było rozwiązaniem tymczasowym zaplanowanym na nie więcej niż jedną dekadę. Dziś wypada zastanowić się nad odejściem od tego systemu, być może stopniowym. Dlaczego to szpitale potrzebujące lekarzy, tak jak w innych krajach i do 1999 r. w Polsce, nie miałyby ich zatrudniać w systemie umów o pracę? Z niedawnych informacji byłego już ministra Konstantego Radziwiłła wynika, że obecnie jedna trzecia lekarzy odbywających specjalizację pracuje na umowach o pracę i to głównie w prowincjonalnych placówkach ochrony zdrowia.
Podobna sytuacja niebawem wystąpi w odniesieniu do pielęgniarek. Analiza demograficzna tej grupy zawodowej pokazuje, że w najbliższej dekadzie duży ich odsetek przejdzie na emeryturę. Potwierdza to raport sporządzony w 2015 r. przez departament pielęgniarek i położnych Ministerstwa Zdrowia. Wynika z niego, że w latach 2011–2013 zmniejszono rekrutację na pierwszy rok studiów stacjonarnych we wszystkich uczelniach kształcących tę grupę zawodową z ponad 7 tys. do nieco powyżej 4 tys. W dodatku od roku akademickiego 2012–2013 resort zdrowia zrezygnował z limitów w zakresie kształcenia pielęgniarek, pozostawiając to w gestii uczelni. To sprawia, że szkoły wyższe rekrutują studentów na inne, tańsze w kształceniu kierunki, nie zaś na pielęgniarstwo. Zmniejszenie liczby przyjęć oraz zniesienie limitów nastąpiło w okresie kierowania resortem przez obecnego posła opozycji Bartosza Arłukowicza.
Sytuacja w zakresie niedoborów lekarzy i pielęgniarek, jaką zastaje obecny minister, jest nie do pozazdroszczenia i jak wykazano powyżej, nie wynika z błędów obecnej koalicji. Wykształcenie lekarza wymaga czasu, to długi, 6-letni okres uniwersytecki, roczny staż zawodowy i trwający 4–6 lat, a w niektórych specjalnościach dłuższy, okres stażu specjalizacyjnego. Natychmiastowe zwiększenie liczby lekarzy jest więc niemożliwe. Złym, moim zdaniem, rozwiązaniem jest dopuszczenie do pracy w Polsce lekarzy wykształconych w krajach wschodniej Europy. Program studiów i poziom szkolenia specjalizacyjnego w tamtych państwach daleko odbiega od standardów obowiązujących w Polsce i w innych rozwiniętych krajach na świecie. Obecny minister musi więc szukać innych rozwiązań. Problemem palącym jest zabezpieczenie całodobowej opieki nad pacjentami w szpitalach. Ryzykowne jest rozwiązanie polegające na pełnieniu dyżurów przez jednego lekarza na kilku oddziałach. Pacjent poddający się kuracji szpitalnej to najczęściej osoba ciężko chora, która powinna być leczona i nadzorowana przez cały okres pobytu przez specjalistę w odpowiedniej dziedzinie. Nikt nie zauważa jednak, że w opiece ambulatoryjnej pracuje duży odsetek lekarzy, którzy oprócz specjalizacji z medycyny rodzinnej posiadają specjalizacje kliniczne: internę, pediatrię i inne. Oni mają wiedzę i doświadczenie pozwalające na pełnienie dyżurów szpitalnych. I tak się działo przez pewien okres po reformie w 1999 r. Dopiero zakaz łączenia pracy w przychodni i szpitalu wprowadzony ustawą z 2003 r. uniemożliwił im takie praktyki. Takich specjalistów pracujących tylko w przychodniach można by zachęcić różnymi sposobami, nie tylko finansowymi, aby znów podjęli pracę w systemie dodatkowych dyżurów w szpitalach. Podobne rozwiązania należałoby wprowadzić również w stosunku do pielęgniarek, które także zostały wspomnianą ustawą pozbawione możliwości łączenia pracy w przychodni i w szpitalu.
Sposobem rozwiązania obecnego kryzysu są też negocjacje ze środowiskami zawodów medycznych, w tym lekarskich, mające na celu wprowadzenie innych, oprócz finansowych zachęt do pracy w opiece szpitalnej. Mogłoby to być coś w rodzaju układu zbiorowego pracy gwarantującego lekarzom i pielęgniarkom przywileje pracownicze inne niż ekonomiczne. Moim zdaniem obecnie nawet zaspokojenie żądań finansowych zgłaszanych przez lekarzy nie rozwiąże problemu.