Posłowie dziś zajmą się projektem, który wprowadza wymóg posiadania recepty na pigułkę dzień po. – Nawet na konserwatywnej Malcie uznano, że powinna ona być ogólnodostępna. I że jest środkiem antykoncepcyjnym, zgodnie z definicją WHO – komentuje dr Grzegorz Południewski
Grzegorz Południewski, ginekolog położnik / Dziennik Gazeta Prawna
Minister zdrowia przekonuje, że chodzi o uregulowanie sytuacji – jeżeli wszystkie środki antykoncepcyjne są na receptę, to i tabletki też powinny być. Pytany, czy sam by taką tabletkę przepisał, jednoznacznie odpowiadał, że nie. Swoje stanowisko argumentował światopoglądem. Jednak w tym roku konserwatywna Malta dopuściła do użytku bez recepty tabletki, do których dostęp chce reglamentować polski minister. W ten sposób władze tego kraju uznały definicję WHO, według której środki tego typu należy uznawać za antykoncepcję, a nie aborcję.
Wśród zwolenników recepty przewija się argument, że tabletka „po” ma działanie wczesnoporonne. Jak tak naprawdę działa ten środek?
Działanie tabletki „po” jest oparte na zahamowaniu owulacji. Ponieważ do zapłodnienia nie dochodzi tak szybko, niewiele osób zdaje sobie sprawę, że trwa to dłużej niż jedna noc. Do zapłodnienia może dojść nawet pięć dni po stosunku. Stąd możliwe jest wykorzystanie mechanizmu oferowanego przez taką tabletkę – polega on na zablokowaniu owulacji i niedopuszczeniu do zapłodnienia.
Ale załóżmy, że kobieta przyjęła ją dobę po, jednak wcześniej doszło do zapłodnienia. Co wtedy?
Wtedy jest szansa, że w tę ciążę zajdzie. To jest ten paradoks, że jednym z najczęściej zgłaszanych działań ubocznych jest to, że tabletka nie spełnia swojego celu i kobieta zachodzi w ciążę. Jednak statystyki pokazują, że do takich sytuacji dochodzi niezwykle rzadko. U osób, które nie mają problemów z płodnością, tylko w dwudziestu kilku procentach dochodzi do ciąży. Dlatego w większości sytuacji nawet bez tabletki do niczego by nie doszło.
Jednak taka sytuacja może się zdarzyć. I wówczas, jak można wyczytać z ulotki, środek nie dopuszcza do zagnieżdżenia zarodka. Co to oznacza dokładnie?
To prawda. Są dwa działania. Bezpośrednie – na przysadkę mózgową. Powoduje spadek stężenia FSH, hormonu pobudzającego dojrzewanie komórki jajowej. Jeśli w cyklu nie doszło do owulacji, uliprystal powoduje jej zahamowanie lub opóźnienie. Ale także wywiera bezpośredni wpływ na endometrium (błona śluzowa macicy). Upośledza zdolność do namnażania się komórek nabłonka endometrium, co prowadzi do nieprawidłowego rozrostu endometrium. Jeśli w cyklu doszło do owulacji i zapłodnienia (poczęcia dziecka), zarodek nie zdoła się zagnieździć w śluzówce macicy i obumrze.
Czyli jednak w iluś procentach sytuacji jest to aborcja?
Nie. A to dlatego, że zgodnie z definicją Światowej Organizacji Zdrowia dopóki zarodek nie zagnieździ się w macicy, nie dochodzi do działań aborcyjnych czy też działań mikroporonnych, tylko nadal jest to antykoncepcja. Definicja WHO jest bardzo czytelna. Dlatego mówienie, że jest to środek wczesnoporonny, jest niezgodne z wiedzą medyczną. Dowodem na to może być decyzja, która w tym roku zapadła na Malcie. Do tej pory nie było jej w ogóle w sprzedaży, uznawano, że jest sprzeczna z prawem antyaborcyjnym. Kiedy Fundacja Praw Kobiet (Women’s Rights Foundation) wystąpiła do sądu, pozywając państwo za brak dostępu do antykoncepcji, maltański urząd ds. leków uznał, że może być ona sprzedawana w aptekach i to bez recepty. Powoływano się wówczas właśnie na wytyczne WHO, udowadniając, że nie ma mowy o środkach poronnych, i wskazywano, że jest to bezpieczny preparat. A uliprystal, który jest jednym z głównych składników w sytuacji, w której jest ciąża – to znaczy, jak już dojdzie do zagnieżdżenia – jej nie przerwie. To akurat jest udowodnione medycznie – nawet 50-krotnie większe stężenie nie prowadzi do uszkodzenia ciąży.
Odchodząc od ideologicznego podejścia – dlaczego jeżeli wszystkie środki antykoncepcyjne są na receptę, to akurat ten jeden ma być bez recepty?
Po pierwsze nie wszędzie tak jest, że są na receptę. Ale z tym akurat nie dyskutuję, bo uważam, że trzeba zbadać pacjentkę i dobrać odpowiednie preparaty. Jednak akurat tabletki „po” są o wiele słabsze niż klasyczne środki antykoncepcyjne, ponadto są stosowane jednorazowo. Nie chodzi o długotrwałą terapię. Dlatego też Komisja Europejska kilka lat temu wskazała, że nie jest wymagana recepta, bo środek według wszystkich badań medycznych jest na tyle bezpieczny, że nie musi go wypisywać lekarz. Jednak przede wszystkim wprowadzenie recepty jest bezsensowne ze względu właśnie na aspekt awaryjności. Podstawową zasadą, dzięki której ta tabletka jest efektywna, jest czas. Tabletka jest stosowana bardzo szybko. Jej skuteczność w pierwszej dobie wynosi 99 proc., w piątym dniu spada do 95 proc. Potem już nie ma sensu czy też nie powinno się jej stosować. Nie ma ani powodów medycznych, ani nie powinno być ideologicznych do tego, by wprowadzać receptę.
W sumie bez recepty faktycznie na rynku jest ona od roku. Czy to coś zmieniło? I czy zmieni jej przywrócenie?
Dla kobiet to nie tylko szybciej, łatwiej, ale i taniej. Kiedy były na receptę, to właśnie było powodem wielu wizyt, i to właśnie prywatnych. Kobiety nie nadużywają tej tabletki – używa jej się właśnie w sytuacjach awaryjnych. Zresztą wizyty były o wiele częstsze przy karnawale czy wakacjach.
Czy trudno otrzymać receptę na środki antykoncepcyjne?
Tak. Choć wydawałoby się, że to dziwne. Ale przychodzą do mnie pacjentki, które miały z tym kłopot, bo lekarz nie chciał przepisać antykoncepcji. Dla mnie zaskakujący jest jeszcze jeden element – dlaczego celem rządzących, dla których tak istotna jest ochrona życia i przeciwdziałanie aborcji, jest utrudnienie dostępu do antykoncepcji? Bardzo dobrze wiadomo, że skutecznym sposobem przeciwdziałania aborcji jest niedopuszczanie do sytuacji, w których dochodzi do niechcianej ciąży. Do tego jest potrzebna właśnie antykoncepcja.