Już dawno na żadnych targach motoryzacyjnych nie przedstawiono tylu nowych modeli „dla ludu”, co w Paryżu. Dla mnie to doskonała wiadomość. Bo dzisiaj za jednym zamachem mogę opisać wam kilka z nich, a przez resztę roku obijać się czymś dużo droższym, szybszym i bardziej interesującym.
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna



Uwielbiam stolicę Francji. Przynajmniej centrum, bo peryferia – i trzeba powiedzieć to otwarcie – nie należą już do potomków Napoleona, Balzaca ani braci Lumiere. Jadąc przez Saint-Denis, zastanawiałem się, czy przez przypadek nie wylądowałem w Rabacie albo Tunisie. Podczas półgodzinnej podróży busem przez tę dzielnicę widziałem tylko jednego białego człowieka. Był nim mój taksówkarz. I nawet on sprawiał wrażenie zagubionego jak europejski turysta w Marakeszu.
Nie zmienia to faktu, że czworobok, którego boki wyznaczają katedra Sacré-Cour, Łuk Triumfalny, Wieża Montparnasse i plac Bastylii, jest naprawdę fantastyczny. Wszystko, co mieści się w jego środku, jest wspaniałe. No dobra, pisząc „wszystko”, mam na myśli jedzenie, wino i atmosferę. Inne jego atrakcje zupełnie mnie nie podniecają. Owszem, widok z wieży Eiffla zapiera dech w piersiach. Ale tylko dlatego, że tam na górze wieje tak bardzo, że za każdym razem, gdy postanawiacie otworzyć usta, zaczynacie dławić się własnym językiem. Łuk Triumfalny wydaje się imponujący. Na zdjęciach. Bo na żywo imponuje wyłącznie tym, jak bardzo jest brudny. Luwr? Być może słyszeliście, że aby dokładnie go zwiedzić, potrzeba dwóch miesięcy. W rzeczywistości jednak jest to czas, jaki należy poświęcić na stanie w kolejce po wejściówki. Samo zwiedzanie trwa maksymalnie kwadrans. Bo tuż przy wejściu porywa was ze sobą fala japońskich nastolatków dysponujących smartfonami w rozmiarze obrazu „Mona Lisa”, z której uwalniacie się z 15 minut później. W okolicach placu Pigalle. W przewodnikach turystycznych przeczytacie, że to miejsce, w którym można sobie kupić parę chwil rozkoszy z ekskluzywną, powalającą urodą, pachnącą i wyzwoloną paryżanką. Nie wierzcie w to. Obecnie wszystko, co jest w stanie zaoferować wam słynny Pigalak, to cios butelką w głowę i zapach moczu. To naprawdę wszystko.
Jeżeli jednak się uprzecie i mimo moich ostrzeżeń postanowicie zwiedzić Paryż, przynajmniej zróbcie to wieczorem z pokładu jednej z tych łodzi, które pływają po Sekwanie i serwują wykwintne kolacje. Przez trzy godziny ludzie ubrani we fraki będą przynosili wam do stolika najcudowniejsze przysmaki, których nazw nawet nie będziecie w stanie wymówić. Będą poili was wybornym winem. Będą przygrywali wam na fortepianie. A Wy będziecie mogli w tym czasie podziwiać i wieżę Eiffla, i Luwr, i katedrę Notre Dame, i całą resztę Paryża bez towarzyszących im tłumów, hałasów i zapachów.
Zaoszczędzony w ten sposób czas powinniście następnie poświęcić na siedzenie w knajpach, objadanie się, picie wina i chłonięcie niepowtarzalnej atmosfery miasta. Bo do tego nadaje się ono idealnie. No dobra, tak naprawdę nadaje się wyłącznie do tego. Żadnej innej rzeczy Francuzi nie potrafią zorganizować porządnie. Nawet kontroli paszportowej na lotnisku. Gdy w środę po południu wylądowałem w porcie Charles’a de Gaulle’a, tamtejsi celnicy wydawali się autentycznie zaskoczeni tym, że airbus A320 lecący z Warszawy mieści prawie 200 osób. Spodziewali się maksymalnie pięciu. W rezultacie przez pierwsze pół godziny zastanawiali się, co z nami zrobić, a przez kolejne półtorej przyglądali się naszym dokumentom tak podejrzliwie, jakby Warszawa była dzielnicą Damaszku.
Gdy kilkuosobową grupą dotarliśmy do hotelu, recepcjonista o wdzięcznym imieniu Kim, tajskiej karnacji i fryzurze a la Johnny Bravo, najpierw zbladł, następnie zaparzył sobie kawę, zjadł lunch, poszedł do fryzjera poprawić swój największy atrybut, a następnie rozpoczął mozolną procedurę przydzielania nam pokoi. Trwało to wszystko przynajmniej godzinę, podczas której zepsuły się ksero, komputer, terminal do płatności kartami, długopis, winda i fryzura Kima. Taki właśnie jest cały Paryż. Irytujący i pasjonujący jednocześnie. Tak bardzo konsekwentny w swoim niezorganizowaniu, chaosie i spontaniczności, że trudno się w nim nie zakochać. Jest jak kobieta, która w kuchni przypala nawet wodę na herbatę, pierze waszą najlepszą białą koszulę razem ze swoim granatowymi dżinsami, a do golenia nóg zawsze używa waszej maszynki, bo własnej nigdy nie może znaleźć. Niemiłosiernie was to wszystko wkurza, ale macie świadomość, że nie da się jej nie kochać.
Po tym przydługim podróżniczym wstępie, którego nie powstydziłby się „National Geographic”, możemy zająć się salonem samochodowym, który odbywa się co dwa lata w Paris Expo Porte de Versailles. Zorganizowany jest on w równie przemyślany i intuicyjny sposób co targowiska w Bangkoku. Wszystko odbywa się w ośmiu halach połączonych ze sobą przejściami podziemnymi, nadziemnymi, tunelami, ruchomymi chodnikami, schodami i windami. Mapka tego wszystkiego wygląda jak tetris ułożony przez dwulatka – to zbiór porozrzucanych niedbale kwadratów, prostokątów i innych figur geometrycznych. Z planu wynikało, że w hali nr 5 znajdę BMW, ale wylądowałem w Renault. Postanowiłem więc przedostać się do Audi, jednak trafiłem na Mitsubishi. A zamiast Toyoty znalazłem toaletę. Damską. Hala numer 7 położona jest zaraz obok hali numer 3, zaś z hali numer 6 przechodzi się prosto do hali numer 8. Żeby z szóstki przejść do siódemki, trzeba przedostać się przez numery 4, 8 i 3. Jakież to francuskie!
Wierzcie mi: chciałem zdać wam relację z targów już tydzień temu, lecz cały czwartek poświęciłem na rozpracowywanie tego labiryntu (no dobra, przyznaję, że przy okazji rozpracowałem też trochę kieliszków wina) i dopiero w piątek zdołałem ruszyć do pracy. Może tego dnia też nie byłem do końca trzeźwy, ale już przynajmniej działał mój motoryzacyjny szósty zmysł. I wychwycił, że jest to pierwszy od dłuższego czasu salon, na którym zaprezentowano tak dużo nowych modeli „dla ludu”. Mogę zatem teraz spełnić prośbę tych wszystkich (łącznie z szefami Magazynu), którzy pytają mnie co chwilę: „Dlaczego piszesz tylko o drogich autach? Zrobiłbyś materiał o czymś tanim”. No więc dzisiaj chciałbym przedstawić wam 10 takich modeli. Nie robię tego jednak bezinteresownie. Mam po prostu nadzieję, że dacie mi spokój przez najbliższe kilka miesięcy...
Nissan Micra
Dla mnie osobiście to jedno z największych zaskoczeń paryskiego salonu. Nie chodzi o to, że nowa Micra jest dobrze wykonana, ma dużo miejsca w środku i dobre wyposażenie. Największym jej sukcesem jest to, że wreszcie wygląda jak samochód, a nie skrzyżowanie wózka inwalidzkiego z betoniarką. To podobno efekt tego, że projektując ją, styliści Nissana brali pod uwagę gust europejskich klientów. Boję się w takim razie zapytać, czyimi gustami sugerowali się, gdy projektowali poprzednie generacje.
Hyundai Golf
Koreańczycy upierają się przy nazwie i30, ale to Golf. Zachowawcza stylistyka, porządne wykończenie, nowoczesne silniki, przestronność, materiały użyte we wnętrzu, prostota obsługi – gołym okiem widać, że ludzie z Hyundaia wzięli na warsztat kompaktowego VW, rozebrali go i wydali polecenie inżynierom: „A teraz macie to zrobić tak samo, tylko od nowa, po swojemu i taniej”. Wygląda na to, że ta metoda jest skuteczna. Bardzo. Nowe i30 będzie idealnym samochodem dla ludzi, którzy nie lubią się wyróżniać, nie chcą przepłacać, a motoryzacją ekscytują się równie mocno, co wyborami w Botswanie.
Toyota C-HR
Mam podejrzenie graniczące z pewnością, że ktoś bardzo ważny w Toyocie w końcu się wkurzył i wezwał na dywanik ludzi odpowiedzialnych w firmie za stylistykę i jakość. Opieprzył ich za Avensisa, pobił za Aurisa, prawie rozstrzelał za Corollę. A na koniec zaordynował: „Macie w końcu zrobić coś porządnego. Coś, przy czym ludzie wykrzykną »wow!«. Tylko żeby nie było to takie »wow« jak przy Priusie, gdy przy okazji wymiotują”. Tak powstał C-HR. I okazało się, że Toyota może być interesująca. Że można porządnie wykończyć wnętrze. Że można użyć przełączników, które nie wyglądają jak z żuka. I że zwyczajnie da się robić coś lepiej, a nie tylko udawać, że się robi.
Skoda Kodiaq
Wielki SUV za niecałe 90 tys. zł. Ładny, zgrabny, dobrze wykończony, z technologią VW i wnętrzem o rozmiarach kawalerki na Żoliborzu. Oczywiście wersja nadająca się do jazdy, z napędem na cztery koła, lepszym wyposażeniem i porządnym silnikiem będzie znacznie droższa. Nie zmienia to faktu, że efekt pojawienia się Skody w segmencie dużych SUV-ów będzie mniej więcej taki, jak efekt pojawienia się George’a Clooneya na Kongresie Kobiet. Po prostu wszyscy się na niego rzucą.
Honda Civic
Nie mogę wam napisać o tym samochodzie nic poza tym, że był. Bo przez stoisko Hondy przebiegłem, zasłaniając twarz gazetą – to dlatego, że dyrektor generalny, czy ktoś równie ważny w polskim oddziale firmy, był ponoć bardzo niezadowolony z mojego niedawnego felietonu o modelu Jazz. Do tego stopnia, że zabronił użyczania mi aut do testów. Zrozumiecie więc, że nie miałem ochoty spotkać się z nim w Paryżu twarzą w twarz. Bałem się, że moja facjata będzie potem przypominała przód nowego Civica – jakbym z rozbiegu przywalił nią w betonowy mur.
Renault Scenic
Bez dwóch zdań będzie to jeden z najładniejszych minivanów na rynku. Do tego względnie tani, praktyczny i przestronny. Niestety Renault także w tym modelu uparcie promuje zarządzanie samochodem za pomocą tabletu. Niestety, bo jego obsługa jest równie prosta, co zawiązywanie sznurowadeł jedną ręką.
Suzuki Ignis
Nie dalej jak wczoraj otrzymałem z Suzuki e-maila z informacją, że nowy Ignis został nagrodzony przez japoński Instytut Promocji Designu. Na litość boską! Czy tam pracują niewidomi? Przecież na żywo to auto wygląda jak nieślubne dziecko Gerarda Depardieu i Marty’ego Feldmana. Ale muszę też uczciwie przyznać, że podoba mi się optymizm, jaki od niego bije. Radosne kolory, zabawne kształty, pogodne i przestronne wnętrze – to wszystko sprawia, że człowiek się uśmiecha. Przynajmniej dopóki nim nie ruszy...
Volkswagen I.D.
Niewykluczone, że w przyszłości Hyundai bez przeszkód będzie mógł oficjalnie nadać swojemu kompaktowemu modelowi nazwę Golf, bo VW całkowicie z niej zrezygnuje. W ofercie Niemców zastąpi go I.D. Choć na razie to tylko prototyp, to bardzo obiecujący i już teraz sporo o nim wiadomo: napęd elektryczny, zasięg ponad 500 km, możliwość pełnej jazdy autonomicznej (kierownica będzie chowała się w desce rozdzielczej) i cena na poziomie 30 tys. euro. A to wszystko już za 3–4 lata.
KIA Rio
Są auta dobre, są auta tanie, a Rio jest jednym z nielicznych, które łączy w sobie obie te cechy. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdyby ta Kia woziła na masce znaczek VW, to musiałaby kosztować 20 tys. zł więcej. Przy czym pod względem jakości kompletnie nie ustępuje np. takiemu Polo. No dobra, jeszcze z trudem przechodzi mi to przez gardło, ale pora to w końcu otwarcie powiedzieć: Volkswagen! Tak się robi małe hatchbacki. Patrz i się ucz.
Peugeot 3008 i 5008
Poprzedni 3008 próbował udawać SUV-a (z marnym skutkiem), zaś 5008 był vanem (z bardzo dobrym skutkiem). Teraz oba są SUV-ami. I różnią się od siebie w zasadzie wyłącznie tylną częścią nadwozia. Dzięki temu sprytnemu zabiegowi Peugeot wszedł w zupełnie nowy dla siebie segment rynku, oszczędzając przy tym koszty. Brawo! Także za to, jak oba auta wyglądają i jak są wykończone. Oraz za maleńką kierownicę znaną z modeli 208 i 308. Uwielbiam ją, choć ludzie o posturze Napoleona ponoć mają z nią jakiś problem.