Gdy miesiąc temu zastanawialiśmy się z żoną, gdzie moglibyśmy wyskoczyć razem z dziećmi na przedłużony weekend, kilkoro znajomych zasugerowało nam Toruń. Jeśli mam być szczery, to brzmiało to całkowicie nonsensownie. Mniej więcej tak, jakbym w restauracji zechciał zjeść soczysty stek z argentyńskiej polędwicy polany sosem z zielonego pieprzu, a kelner przekonywałby mnie, że lepszym wyborem będzie mortadela obtoczona w psiej ślinie i trocinach.
/>
Toruń wydawał mi się właśnie odpowiednikiem takiej mortadeli. Byłem pewien, że można go przełknąć wyłącznie pod warunkiem, że ma się przynajmniej trzy promile we krwi. Mimo to zdecydowaliśmy się go odwiedzić. Na trzeźwo (no, prawie). I wiecie co? To najfajniejsze miasto w Polsce. Mają piękną starówkę o powierzchni Australii, mnóstwo doskonałych knajp, niewielki ogród botaniczno-zoologiczny zadbany bardziej niż warszawski Nowy Świat, Planetarium, z którego dzieci nie chcą wychodzić, a także kilka miejsc, w których można samemu zrobić legendarne pierniki. Jednak tym, co najbardziej spodobało mi się w tym mieście, jest panująca w nim atmosfera. Rynek w Krakowie obecnie bardziej przypomina przedmieścia Edynburga – w każdej chwili można tu dostać w głowę pustym kuflem po piwie. Warszawska starówka jest połączeniem cygańskiego bazaru i stacji metra w Tokio – kupicie tu patelnię, a następnie zgubicie się w tłumie 15 tys. Japończyków próbujących zrobić sobie selfie z Zygmuntem. Wrocław? Jest OK, pod warunkiem że nie wykroczycie poza obwód głównego rynku. Bo wtedy poczujecie się jak w slumsach Bogoty.
Toruń jest inny. Wydał mi się bardzo naturalny, przyjazny i otwarty. Przede wszystkim jednak – cholernie luzacki i spontaniczny. Trochę jak paryskie wzgórze Montmartre, gdzie dniami i nocami można siedzieć na schodach, popijać wino z plastikowych kubeczków, słuchać lokalnych grajków i podziwiać panoramę miasta. W mieście Kopernika nie miałem ochoty biegać po muzeach, zabytkach i wyrabiać pierników. Chciałem jedynie zmieniać restauracyjne ogródki, popijać piwo i chłonąć naprawdę niezwykłą atmosferę. A okazja ku temu była doskonała, bo właśnie trwał festiwal foodtrucków i małych, rzemieślniczych browarów.
Dla mnie osobiście Toruń ma jeszcze jedną ogromną zaletę: praktycznie spod mojego domu aż do jego bram prowadzi autostrada. Nawigacja wskazywała, że będę jechał nią ponad dwie godziny, ale nie wzięła pod uwagę, że wstawiono ją do lexusa GS-F, którego wówczas testowałem. W rzeczywistości zatem meldowałem się w hotelu już półtorej godziny po tym, jak zatrzasnąłem za sobą drzwi domu. Niemniej następnym razem wybiorę się w odwiedziny do Mikołaja Kopernika czymś zupełnie innym – peugeotem 2008. Bo bardzo przypomina mi on Toruń. Jest znacznie fajniejszy, niż się spodziewałem.
Gdy trzy lata temu pierwszy raz wsiadłem za jego kierownicę, uznałem, że jest – mówiąc dyplomatycznie – fatalny. Prowadził się jak taczki wyładowane pustakami, a jego silnik był tak żwawy, jakby przez jego wtryskiwacze przepływało błoto. Nawet stojąc na parkingu, sprawiał wrażenie, że zaraz się przewróci. Gdy więc ludzie z Peugeota zaproponowali mi spędzenie kilku dni z wersją po face liftingu, autentycznie planowałem jej rozbicie zaraz po opuszczeniu salonu. Żeby tylko nie musieć nim jeździć. Ale okazało się, że udoskonalony 2008 przypomina poprzednika tylko wyglądem. Pod względem jazdy to zupełnie inny samochód.
Zacznijmy od tego, że przerósł moje najśmielsze oczekiwania, jeżeli chodzi o zawieszenie i układ kierowniczy. Nie wiem, co dokładnie w nich zmieniono, i kompletnie mnie to nie interesuje, ale efekt jest doprawdy spektakularny: udający małego SUV-a peugeot prowadzi się obecnie po prostu świetnie. Idealnie tłumi nierówności, nie jest przy tym nadmiernie miękki, a maleńka kierownica dodatkowo wzmaga odczucie, że prowadzicie małego spryciarza o lekko sportowym charakterze. Byłem doprawdy zdumiony.
Podobne spostrzeżenia mam w kwestii silnika. Nowa, trzycylindrowa, doładowana jednostka o pojemności 1,2 litra ma 110 koni, czyli moc, jaką normalnie uznałbym za wystarczającą w przypadku maszynki do mięsa, ale nie samochodu. Tymczasem tutaj sprawdza się lepiej niż dobrze, i to w połączeniu z klasycznym automatem! Nieco drażni jej dźwięk na niskich obrotach, przypominający wsypywanie żwiru do metalowego wiadra, ale wrażenia z jazdy są naprawdę dobre. Podobnie jak te dotyczące jakości wykonania. Owszem, jest tu sporo twardych plastików, ale wszystkie zmontowano zupełnie nie po francusku – na śruby i mocne klipsy, a nie na ślinę. W efekcie nic nie trzeszczy i nie sugeruje, że pewnego dnia będziecie zmuszeni odesłać auto producentowi w kilku oddzielnych kartonach. Wyciszenie wnętrza jest bardzo dobre, komfort podróżowania wyższy niż w innych autach tej klasy, miejsca w środku wystarczy dla czterech, a w porywach i pięciu osób.
Zanim jednak pobiegniecie do salonu Peugeota i złożycie zamówienia na 2008, powinniście pamiętać o jednym – choć wygląda jak SUV, to nim nie jest. Co prawda umieszczono tu pokrętło ze znaczkami sugerującymi, że da sobie radę na pustyni Gobi, ośnieżonych bezdrożach Laponii czy w puszczy amazońskiej podczas pory deszczowej. Ale w rzeczywistości jedynym zadaniem tego pokrętła jest sterowanie procesem myślowym u ludzi, którzy są tak podatni na marketingową ściemę, że poważnie zastanawiają się, czemu mają zimno w gaciach, skoro w reklamie zapewniali, że ich konar będzie płonął. 2008 występuje wyłącznie z napędem na przednie koła, a zapuścić się nim możecie najwyżej do lasu na grzyby. Nie zmienia to faktu, że za 80 tys. zł trudno będzie wam kupić równie udane, przestronne, tak dobrze wyposażone auto z przyzwoitym silnikiem i automatyczną skrzynią biegów.
Wygląda więc na to, że Peugeot potrafi słuchać i wyciągać wnioski. Beznadziejny wóz dla starych pierników udało mu się przerobić na auto, które autentycznie mnie zaskoczyło. Dokładnie tak samo było z Toruniem – zapomnianą dziurę dla starych pierników przerobiono na miasto, obok którego nie można przejechać obojętnie.
/>
Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej