Opisując w tym miejscu samochody, niezwykle rzadko poruszam kwestię ich ceny. Po prostu wychodzę z założenia, że nie ma to najmniejszego sensu. Bo albo czytacie moje wypociny dla czystej rozrywki i kompletnie nie interesuje was to, czym akurat jeździłem i ile to kosztuje, albo przeciwnie: jaracie się motoryzacją, jesteście ciekawi, co reprezentują sobą nowe modele, a ich dane techniczne znacie na pamięć. Innymi słowy – wiecie o nich więcej niż ja, łącznie z tym, ile trzeba dopłacić w salonie za welurowe dywaniki z waszymi inicjałami i chromowane nakrętki na wentyle.
Opisując w tym miejscu samochody, niezwykle rzadko poruszam kwestię ich ceny. Po prostu wychodzę z założenia, że nie ma to najmniejszego sensu. Bo albo czytacie moje wypociny dla czystej rozrywki i kompletnie nie interesuje was to, czym akurat jeździłem i ile to kosztuje, albo przeciwnie: jaracie się motoryzacją, jesteście ciekawi, co reprezentują sobą nowe modele, a ich dane techniczne znacie na pamięć. Innymi słowy – wiecie o nich więcej niż ja, łącznie z tym, ile trzeba dopłacić w salonie za welurowe dywaniki z waszymi inicjałami i chromowane nakrętki na wentyle.
/>
Od tej reguły zdarza mi się jednak robić wyjątki. Staram się zwrócić waszą uwagę na cenę samochodu w dwóch przypadkach: gdy jest ona naprawdę bardzo atrakcyjna w stosunku do tego, co oferuje auto (tak było np. w przypadku forda mustanga czy bmw 330e), lub wręcz przeciwnie – gdy producentowi wydaje się, że jesteście idiotami i może zwyczajnie, w biały dzień was orżnąć. W tym miejscu nie mogę nie wspomnieć o fiacie punto. Pod względem konstrukcyjnym ma on już 11 lat (a w świecie motoryzacji to tak jakbyście wy skończyli jakieś 300), z wyglądu przypomina zatyczkę do uszu, a jego wnętrze jest już tak stare, że unosi się w nim zapach naftaliny. To wszystko nie przeszkadza jednak Włochom żądać 41 300 zł za wersję z silnikiem o mocy depilatora do nóg. Przykro mi to pisać (no dobra, wcale nie), ale nawet taki depilator wniesie w wasze życie więcej radości niż punto.
A teraz przejdźmy do Volkswagena, którego samochody mają naprawdę dobrą relację jakości do ceny. Owszem, w porównaniu z fordami, oplami czy peugeotami wydają się dość drogie, ale z drugiej strony ocierają się już o klasę premium. I to zarówno pod względem prestiżu, technologii, jak i poziomu wykończenia. Są po prostu bardzo dobre, często wyznaczają standardy i naprawdę trudno wytknąć im poważniejsze wady. Dawniej mogłem przynajmniej krytykować je za wygląd, ale teraz? Spójrzcie na nowego passata. Nie mam wątpliwości, że w kategorii eleganckich limuzyn nie znajdziecie dzisiaj niczego przystojniejszego! Albo nowy tiguan. Przecież to Bradley Cooper na kołach! Gdy podjechałem nim pod dom, moja żona najpierw musiała zmienić bieliznę, a następnie zapytała, czy przywiozłem umowę kupna-sprzedaży, bo Bradley zostaje z nami na stałe. A potem zaczęła szukać możliwości wstawienia go do naszej sypialni.
Wnętrze nowego tiguana też jest niczego sobie – przestronne, dobrze wykończone, intuicyjne w obsłudze. Tak intuicyjne, że nawet jeżeli ostatnim VW, w którym siedzieliście, był Golf z 1995 r., to odnajdziecie się tutaj po nie więcej niż trzech sekundach. Tyle że po tym czasie zaczniecie też dostrzegać pewne wady. Zacznijmy od tego, że fotela (przynajmniej tego z elektryczną regulacją) nie da się obniżyć na tyle nisko, by pozbyć się wrażenia siedzenia na koźle. Z kolei kierownica ma za mały zakres regulacji, przez co musiałem wybierać: albo moje małpie ręce będą miały do niej za daleko, albo przysunę fotel i będę walił prawym kolanem w konsolę środkową. A nie jest to przyjemne, bo właśnie od linii kolan w dół wnętrze tiguana wykonano z plastiku twardego jak wylewka betonowa. Szczerze mówiąc, obie te rzeczy wydały mi się bardzo nievolkswagenowe.
Za to same fotele są superwygodne, miejsca jest mnóstwo, komfort jazdy nie budzi żadnych zastrzeżeń, a wyciszenie wnętrza jest po prostu najlepsze w klasie. Na autostradzie tiguana prowadzi się pewnie i bezpiecznie, zaś w terenie... Cóż, ma napęd na cztery koła wzbogacony różnymi elektronicznymi pomagierami, dzięki którym zajedzie dalej, niż wam się wydaje. Dużo, dużo dalej. Tak daleko, że dojdziecie do wniosku, że nie chce się wam tam jechać. Poza utwardzonymi drogami możliwości tiguana są naprawdę imponujące. W przeciwieństwie do 150-konnego diesla, który do tego auta jest po porostu za słaby. Producent podaje co prawda, że przyspieszenie do setki zajmuje 9,3 sekundy, ale w praktyce odnosi się wrażenie, że przecinek między tymi cyframi znalazł się przez przypadek, a samochód ciągnie za sobą kotwicę.
Jeżeli zatem chcielibyście, aby wasz Bradley Cooper nosił w spodniach coś więcej niż tylko małą frankfurterkę, powinniście zamówić go w wersji ze 190-konny dieslem, skrzynią DSG i oczywiście napędem 4motion. Niestety, po doposażeniu w kilka niezbędnych dodatków cena takiego modelu zaczyna się zbliżać do 200 tys. zł. Nie żartuję. Dochodzimy do pułapu, na którym znajdują się już niezłe wersje BMW X3, Audi Q5 czy Volvo XC60. I przykro mi to mówić, ale tiguan nie jest wart tych pieniędzy.
Oczywiście możecie kupić sobie jakąś dużo tańszą wersję i zmieścić się w 120–130 tys. zł. Nie będzie miała świetnych osiągów, napędu na cztery koła, automatycznej skrzyni biegów ani imponującego wyposażenia. Nadal jednak będzie wyglądała jak Bradley Cooper. I jestem pewien, że niektórym to wystarczy. Mojej żonie na szczęście nie.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama