Od stycznia do maja tego roku producenci zgłosili do UOKiK wady w ponad 50 tys. pojazdów. W ciągu pierwszych pięciu miesięcy tego roku koncerny motoryzacyjne zgłosiły do Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów już 40 akcji serwisowych. To o dwie więcej niż w podobnym okresie ubiegłego roku, ale już dwa razy więcej niż w 2013 r.
Jeśli trend się utrzyma, to będziemy mieć ok. 100 interwencji producentów, którzy wzywają swoich klientów, by bez ponoszenia dodatkowych kosztów dokonali poprawek w sprzedanych im samochodach. W całym 2015 r. koncerny ogłosiły w sumie 95 tego rodzaju akcji, a w 2014 r. – 71.
Od stycznia do maja br. akcje serwisowe objęły ponad 53 tys. aut. Dla porównania w ubiegłym roku w tym samym okresie dotyczyły one ponad 51,2 tys. pojazdów. W praktyce było to nawet nieco więcej, bo w obu przypadkach kilkukrotnie producent informował o liczbie samochodów objętych akcją w skali europejskiej, bez wyszczególniania Polski.
Firmy bronią się, że większa liczba zgłoszeń wcale nie musi źle świadczyć o jakości sprzedawanych produktów. Co innego wynika z komunikatów zamieszczonych na stronie urzędu – każdorazowo pojawiają się tam informacje, że wadliwe elementy mogą zagrozić życiu lub zdrowiu użytkowników pojazdu.
– W naszej firmie nie brakuje akcji przywoławczych, a zakładam, że w przyszłości będzie ich jeszcze więcej – prognozuje Robert Mularczyk, rzecznik Toyota Motor Poland. Wskazuje na rosnącą liczbę inżynierów, którzy zajmują się bezpośrednio poszukiwaniem potencjalnych zagrożeń i błędów w wyprodukowanych autach. Obecnie na kilku kontynentach specjalizuje się w tym ok. 1000 pracowników. – Badamy zarówno nowe pojazdy, jak i modele, które zostały już wycofane z produkcji – dodaje Mularczyk. W jego opinii sama akcja nie jest dla klientów problematyczna, zazwyczaj trwa około 30–40 minut (nie wliczając dojazdu do autoryzowanych stacji obsługi).
W przypadku Toyoty, która po czterech miesiącach tego roku jest wiceliderem rankingu sprzedaży nowych samochodów osobowych w Polsce, UOKiK zarejestrował w tym roku dwa zgłoszenia akcji serwisowych. Jedna z nich dotyczyła modelu Rav4 – chodziło o ryzyko przerwania pasa bezpieczeństwa w drugim rzędzie siedzeń i niedostateczną ochronę pasażerów przed skutkami zderzenia. W Polsce akcja objęła ponad 15 tys. samochodów wyprodukowanych w latach 2005–2012. Posiadacze wspomnianych modeli są listownie wzywani do ASO.
Tak powiadomienie wygląda za każdym razem, gdy producent zgłasza nieprawidłowość do urzędu. W przypadku polskich akcji serwisowych dotyczyły one producentów z różnych stron świata, od Forda, Fiata poprzez Nissana, Renault, Hyundaia po Volvo. Powody wezwań były skrajnie różne. Raz przyczyną były źle dokręcone śruby, innym razem wadliwa poduszka powietrzna.
Te ostatnie przysparzają koncernom na świecie najwięcej problemów. Takata, japoński producent poduszek powietrznych, ogłosił w ubiegłym roku konieczność wymiany 34 mln wadliwych elementów (z czasem liczba urosła do ok. 40 mln). Poduszki montowane były w kilkunastu markach pojazdów, a konsekwencje ich złego działania były tragiczne w skutkach. Potwierdzono śmierć co najmniej 10 osób, a ponad 100 zostało rannych. W Polsce z powodu wadliwych poduszek akcje przywoławcze organizowały m.in. Nissan, Honda, Toyota, Audi czy BMW.
Dariusz Balcerzyk z Instytutu Badań Rynku Motoryzacyjnego Samar przewiduje, że to dopiero początek wysypu akcji serwisowych.
– Za kilka lat drogi zaleją auta autonomiczne, a wtedy normy będą znacznie bardziej restrykcyjne niż obecnie. Brak kierowcy w pojeździe wymusi zminimalizowanie ryzyka wystąpienia usterek praktycznie do zera – twierdzi ekspert.
O tym, jak wysokie koszty mogą obciążyć portfel producenta po wykryciu bubla, boleśnie przekonał się Volkswagen, który w samym tylko ubiegłym roku w wyniku dieselgate stracił ok. 16 mld euro. W tym roku koszty mogą być jeszcze wyższe. Chodzi o kwoty globalne, bo na krajowym podwórku, przynajmniej ze strony UOKiK, koncernom grozi zdecydowanie mniejsza grzywna. – Producent, który ma informację o tym, że jego produkt jest niebezpieczny dla konsumenta, ma obowiązek zawiadomić o tym prezesa UOKiK. Jeśli tego nie zrobi, a więc zatai informację, naraża się na karę w wysokości do 100 tys. zł – przypomina Ernest Makowski z Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów.
Sam Volkswagen w tym roku nie trafił jeszcze na listy urzędu, ale cały czas prowadzi akcje przywoławcze po wybuchu afery spalinowej. W ramach całego koncernu akcją zostało objęte ok. 150 tys. aut. – W przypadku modelu Amarok zgłosiło się do nas ok. 30 proc. osób, których dotyczył problem. W sytuacjach, gdy usterka zagraża zdrowiu lub życiu, a tak nie było w przypadku dieselgate, jest to zazwyczaj ok. 100 proc. – wylicza Tomasz Tonder z polskiej filii Volkswagena.
Zabawki i elektronika też mają wady
W 2015 r. producenci złożyli do UOKiK w sumie 134 dobrowolne powiadomienia o niebezpiecznych produktach. To o 18 więcej niż w 2014 r. Ten rok zapowiada kolejny wzrost. Od stycznia do maja producenci zawiadomili UOKiK już 63 razy. Najczęściej dotyczy to branży motoryzacyjnej. W ubiegłym roku na drugą pozycję wysunęła się branża elektryczna – pięć powiadomień pochodziło z tego sektora, zastępując na tym miejscu sektor artykułów dziecięcych, w którym było ich trzy. Następni są producenci i dystrybutorzy zabawek, którzy składają do urzędu średnio dwa powiadomienia w skali roku.
Powiadomienie złożone do urzędu jest przekazywane do wiadomości publicznej przez jego zamieszczenie na stronie UOKiK. Oprócz tego producent lub dystrybutor informuje o tym, że w jego ofercie znalazł się produkt niebezpieczny, na swojej stronie internetowej oraz w placówkach handlowych, poprzez które go sprzedaje. Dla konsumenta oznacza to możliwość naprawy towaru na koszt producenta lub dystrybutora. Jeśli naprawa nie jest możliwa, to konsument może zwrócić towar bez względu na stopień zużycia. Z takim roszczeniem konsument zwraca się do sprzedawcy, jeśli zachował dowód zakupu. Jeśli go nie ma, żądanie kieruje bezpośrednio do producenta.