Gdy miałem 12 lat, dopadło mnie dwóch starszych chłopaków. Nie pamiętam już, czego chcieli, ale na pewno nie tego, bym pospacerował sobie z nimi po pobliskim parku. Pamiętam za to, że zauważył ich mój ojciec. Choć posturą przypomina Tatę Muminka, to w tym momencie zamienił się w antylopę.
Mazda CX-5 / Dziennik Gazeta Prawna
Dopadł bez większego trudu dwóch dżentelmenów i tak ich obił, że mieli trudności z połapaniem się, w jakim mieście się znajdują. Jeszcze bardziej jednak utkwiło mi w pamięci to, co wówczas mi powiedział – że domu, rodziny i ojczyzny należy bronić wszelkimi dostępnymi środkami. A najbardziej skutecznym z tych środków jest siła.
Jestem więcej niż pewien, że gdyby ta sytuacja wydarzyła się nie ponad 20 lat temu, lecz wczoraj, to aktualnie głowę mojego ojca zaprzątałaby myśl: „Jak bezpiecznie schylić się po mydło pod prysznicem”. Posterunkowi Kajdan i Pałka właśnie sprawdzaliby, czy nie trzyma w komputerze zdjęć nagich przedszkolaków, a jego wizerunek opublikowałyby wszystkie lokalne media. Dostałby zakaz zbliżania się do szkół na odległość mniejszą niż pięć kilometrów, natomiast oprychów nazwano by „biednymi dziećmi skrzywdzonymi przez los”, przydzielono im mieszkania socjalne i dożywotnie renty. A to wszystko dlatego, że opętała nas moda na pacyfizm. Wmawia się nam, że nasza wolność, niezależność i kulturowe osiągnięcia wymagają wyrzeczenia się przemocy. Obawiam się jednak, że to bzdura. Właśnie teraz przemoc jest nam potrzebna najbardziej – po to, by tych wartości bronić.
Przez dziesiątki tysięcy lat człowiek rozwiązywał sporą część problemów przy użyciu siły i świetnie mu to wychodziło. Nie rozumiem, dlaczego postanowiliśmy z tym skończyć. Kiedy w młodości wdawałem się w bójkę z jakimiś patafianem ze szkoły, ojciec nie pytał mnie, czy siniak pod okiem mnie boli, tylko wyrażał szczerą nadzieję, że ten drugi jest w jeszcze gorszym stanie. Matka oczywiście rozpaczała, ale prawda jest taka, że każda bójka kształtowała mój charakter. Każde manto, jakie dostałem i jakie spuściłem, wpłynęło na to, że dzisiaj osoba, która podniesie rękę na moją rodzinę, musi liczyć się z jednym – że tę rękę straci. Podczas gdy moja żona uczy syna, aby nie bił innych dzieci, „bo to niegrzeczne”, ja go do tego zachęcam – „jeżeli ktoś cię uderzy, oddaj mu natychmiast. I ze zdwojoną siłą. Tylko tak zyskasz jego szacunek”.
Nadstawienie drugiego policzka ani innej części ciała się nie sprawdza. Na skargę do nauczycieli i mamusi biegają tylko ostatnie fujary i nieudacznicy. A później – gdy terroryści wysadzają w powietrze ich sąsiadów, rodziny i rodaków – oni wyrażają niezadowolenie, wypisując kredą na chodnikach hasła nawołujące do pokoju i miłości. Gdy zaś ich kobietom na ulicy wkłada się bezceremonialnie ręce pod bluzki, oni zakładają spódniczki – w geście solidarności i tolerancji. Tylko pomyślcie – gdyby w równie groteskowy sposób walczyli o swoje prawa i wolność nasi dziadkowie i ojcowie, to Warszawa byłaby dzisiaj dzielnicą Moskwy. Albo Berlina. A może nawet Rzymu. Oni jednak zamiast bawić się kredą i przebierać w damskie fatałaszki, szli na barykady. A wiecie dlaczego? Bo mieli jaja. Czyli coś, co u facetów rządzących dzisiaj Europą jest wielkości łepka od szpilki. Wydaje się im, że broń i przemoc są nam zupełnie niepotrzebne – do walki z wrogiem w zupełności wystarczy piosenka „I just called to say I love You” Steviego Wondera.
Wszyscy chcemy, aby nasze dzieci były bezpieczne w metrze, chodziły na koncerty i nie bały się latać samolotami. W takim razie musimy nauczyć je posługiwania się pięściami, a nie kredkami i tulipanami. I nie ma to nic wspólnego (co zapewne wielu mi zarzuci) z brakiem tolerancji. Jest zasadnicza różnica między wpuszczeniem do domu gościa i zaproponowaniem mu kolacji a patrzeniem bezczynnie na to, jak dobiera się do waszej żony. Podobnie, jak jest zasadnicza różnica pomiędzy Mazdą CX-5 ze skrzynią manualną i automatyczną.
Ta pierwsza to bardzo przyjemny niewielki SUV – jest świetnie wykonany, prowadzi się lepiej niż niejedno auto kompaktowe, zaskakuje dynamiką, ma idealnie zestrojone zawieszenie, a nawet daje pewną frajdę z jazdy. Wiem, że brzmi to równie bezsensownie jak „frajda z posiadania raka trzustki”, ale w przypadku tego auta naprawdę większą satysfakcję daje jechanie do celu niż dojechanie do niego. Dodatkowo spalanie w 150-konnym dieslu z napędem na cztery koła nie przekracza średnio 7 litrów, co jest doskonałym rezultatem. Innymi słowy, mamy tu do czynienia z jednym z najlepszych kompaktowych SUV-ów.
A teraz wyobraźcie sobie, że ten sam model wzbogacony o skrzynię automatyczną jest już zupełnie innym autem – sprawia wrażenie ociężałego, flegmatycznego, hałaśliwego i pochłania o dwa litry paliwa więcej. Radość z prowadzenia? Szczerze mówiąc, sprawiłoby mi ją wyłącznie rozbicie go na najbliższym drzewie. A jakby tego było mało, za wszystkie te „przyjemności” Mazda każe wam dopłacić 8 tys. zł. Jeżeli dacie się nabrać, pozostanie wam już tylko narysowanie czegoś ładnego kredą na chodniku przed salonem dealera z nadzieją na to, że w ramach przeprosin przyśle wam bombonierkę. Choć śmiem twierdzić, że lepsze rezultaty przyniosłoby oblanie go benzyną i skorzystanie z zapałek.