Jak wszyscy zmotoryzowani wiedzą, obecnie bardzo ryzykowne jest przekraczanie prędkości w terenie zabudowanym o więcej niż 50 km/h. I – co wielu może zdziwić – ja się z tą filozofią całkowicie zgadzam. Oczywiście pod warunkiem, że ten teren zabudowany nie oznacza pola kukurydzy i schowanych w nim stodoły oraz psiej budy oraz że nie jest trzecia w nocy. W miastach i miasteczkach jeżdżenie ponad 100 km/h powinno być surowo karane. A gdy grubo przeszarżujecie w pobliżu przedszkola, szkoły, przychodni albo Biedronki, oprócz prawa jazdy powinni wam zabrać również dom, dzieci i obie nerki.

Wydaje mi się, że skoro nowe przepisy świetnie zadziałały (odebrano już kilka tysięcy praw jazdy), to powinniśmy natychmiast je rozszerzyć. Więcej niż sensowne wydaje mi się na przykład wprowadzenie paragrafu, który pozwoli na dożywotnie odbieranie uprawnień tym, którzy poza terenem zabudowanym jeżdżą wolniej, niż pozwalają ograniczenia. Bo jest to równie niebezpieczne jak pędzenie po osiedlowej uliczce z prędkością dźwięku. I po prostu głupie. Wiem, co mówię, bo codziennie jeżdżę autostradą A2 i dzień w dzień spotykam na niej kierowców z rejestracjami zaczynającymi się od liter LU, TK lub WZY, którzy na skrajnym lewym pasie są w stanie osiągnąć najwyżej 110 km/h. Na prawy nie zjeżdżają, bo przecież 20 km przed nimi jedzie TIR, którego za chwilę będą wyprzedzali. Są przy tym skoncentrowani jak Grecy na wypłacaniu gotówki z bankomatów. Spróbujcie na nich trąbnąć, a stracą panowanie nad kierownicą i wyrżną w filar wiaduktu. Mrugnijcie na nich światłami, a w panice zahamują tak, że momentalnie znajdziecie się przed nimi, z ich wnętrznościami pokrywającymi waszą przednią szybę. A to wszystko świadczy o tym, że nie potrafią jeździć. Nie nadają się do tego. Nowa drogowa rzeczywistość ich przerosła i powinno się odebrać im uprawnienia oraz skonfiskować wszystkie ich volkswageny golfy IV i passaty B5.
Oczywiście liczni eksperci ruchu drogowego oburzą się na mnie święcie i stwierdzą, że przecież każdy ma prawo do jazdy samochodem. I to z taką prędkością, jaką uważa za bezpieczną i odpowiednią do swoich umiejętności. Ale to tak samo, jakby powiedzieć, że każdy ma prawo zostać członkiem Mensy. Nawet jeżeli ma IQ mchu leśnego. Autostrady są dla ludzi myślących, lubiących i umiejących jeździć szybko, dysponujących refleksem oraz smartfonem z aplikacją Yanosik. A przede wszystkim dla rozumiejących fakt, że lewy pasy, jest jak WC – wchodzi się do niego i zaraz po załatwieniu potrzeby wychodzi. Nikt nie siedzi w nim bez sensu z myślą: „Zostanę, bo czuję, że za dwie godziny może mi się zachcieć”.
Dlatego w tym miejscu pozwolę sobie zasugerować ekipom dwóch nieoznakowanych insignii: srebrnej (rejestracja WPR 7K31) oraz czarnej (WM 82851), które codziennie śledzą mnie na A2, żeby ze swojego słownika wykreśliły to oklepane „gdzie się panu tak spieszy, panie kierowco?”, a zastąpiły je pytaniem: „Gdzie zgubiłeś jaja, synku? 100 km/h po autostradzie?”. To pomoże nam wszystkim. Będę szybciej i mniej wkurzony dojeżdżał do pracy, co automatycznie podniesie moją wydajność. Pracodawca będzie miał większe zyski, więc dostanę podwyżkę. Będę szybciej wracał do domu, co niewątpliwie ucieszy moje dzieci, a żonie pozwoli w końcu udać się do fryzjera i na zakupy. Gdy stamtąd wróci, zostanie nam jeszcze trochę czasu na pofiglowanie, które przecież – jak donoszą badania – czyni nas zdrowszymi na ciele i duchu. NFZ nie będzie zatem musiał płacić za leczenie mojej depresji spowodowanej wleczeniem się po autostradzie za 15-letnim passatem na żyrardowskich numerach. Jedynym lekiem w mojej apteczce będzie szkocka, której będę mógł pić więcej, bo przecież będę miał więcej czasu na wytrzeźwienie.
Jak więc widzicie, szybka jazda jest w stanie uszczęśliwiać całe rodziny, poprawiać ich status materialny i zachować nas w dobrym zdrowiu. Nie rozumiem zatem, dlaczego niektórzy tak się przed nią bronią. Jedyne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi do głowy, jest takie, że mają strasznie brzydkie żony i beznadziejną pracę. Więc już nigdzie im się nie spieszy. Gdy każecie im wybierać: prędkość albo uderzenie w filar wiaduktu, zdecydują się na to drugie. Wyda im się to przyjemniejsze niż powrót do domu.
Zostało mi już bardzo mało miejsca, by opisać samochód, którym jeździłem przez ubiegły tydzień. Ale to akurat dobrze, bo lista zalet nowego mondeo jest dość krótka. Za to treściwa: reprezentacyjnie wygląda (szczególnie na tle poprzednika, który sugerował, że handlujecie wkładkami ortopedycznymi do butów), jest rewelacyjnie wyciszony, bardzo dobrze wykończony, ma ogromny bagażnik, pełną paletę nowoczesnych systemów bezpieczeństwa, doskonałego 180-konnego diesla i stał się bardzo komfortowy. Tak bardzo, że zupełnie mi nie odpowiada. Fordy zawsze kojarzyły mi się ze świetnym, przyjemnym prowadzeniem. Focus i fiesta mają jedne z najlepiej zestrojonych w swoich klasach zawieszenia i układy kierownicze. A nowe mondeo jeździ miękko jak wersalka, zaś z kręcenia kierownicą jest tu tyle przyjemności, co z jajecznicy w towarzystwie premier Kopacz. A to dopiero początek zastrzeżeń, jakie mam do tego wozu. Wszystkie te elektroniczne cuda poupychane w licznych ekranach obsłużycie bez problemu, pod warunkiem że macie siedem lat. Jeżeli jesteście starsi, to lepiej najpierw zróbcie licencjat z informatyki. A jeżeli przy okazji macie więcej niż 190 cm wzrostu, to nie zamawiajcie elektrycznie regulowanego fotela kierowcy. Nie da się go dostatecznie nisko opuścić, przez co siedzi się trochę jak na kozie, a nie w limuzynie.
Generalnie nowe mondeo to udany wóz, idealnie nadający się do dalekich podróży – w tej klasie obecnie nikt nie potrafi dać tyle komfortu, ciszy i świętego spokoju (nawet citroen C5). Problem w tym, że przy okazji wyprano go z przyjemności prowadzenia. Innymi słowy wyprano go ze znaku rozpoznawczego Forda. A to tak, jakby z twarzy Marilyn Monroe usunąć pieprzyk. Myślę, że wtedy nawet Johnowi F. Kennedy’emu by się do niej nie spieszyło.