Dziennik „Wall Street Journal” donosi, że firma Apple intensywnie pracuje nad prototypem własnego samochodu. Szczerze mówiąc, to jestem w stanie wyobrazić sobie takie auto z logo nadgryzionego jabłka na masce. W dodatku nie mam najmniejszych wątpliwości, że będzie on bestsellerem.
Łukasz Bąk szef sekretariatu redakcji / Dziennik Gazeta Prawna
Zacznijmy od tego, że za kilka lat, przedłużając umowę ze swoim operatorem komórkowym, będziecie mogli sobie wybrać, czy chcecie dostać nowy aparat telefoniczny, konsolę do gier, telewizor, roczny karnet do zoo czy może właśnie auto. Rzecz jasna w tym ostatnim przypadku miesięczny abonament będzie wynosił promocyjne 999 zł netto przez pierwsze sześć miesięcy i 10 tys. zł przez pozostałe 994 miesiące, ale i tak wyznawcy religii Steve’a Jobsa będą ustawiali się w kolejkach dłuższych niż te po papier toaletowy w 1981 r. Skusi ich kilka innowacyjnych pomysłów: w kole kierownicy znajdzie się specjalny uchwyt na iPhone’a, dzięki czemu zyskają możliwość wygodniejszego pisania SMS-ów podczas jazdy; na przedniej szybie wyświetlane będą najnowsze posty z Facebooka; dookoła samochodu zainstalowane zostaną kamery, automatycznie wrzucające zdjęcia na Instagram, a silnik będzie się uruchamiało na odcisk palca. W całym wnętrzu nie będzie ani jednego pokrętła czy tradycyjnego przycisku. Kierunkowskazy i wycieraczki przedniej szyby będzie się uruchamiało za pośrednictwem ekranu dotykowego, oczywiście po odnalezieniu odpowiedniego polecenia ukrytego w podpodmenu do podmenu w menu.
Wszystko to spowoduje, że samochody Apple’a będą strasznymi zawalidrogami. W dodatku Amerykanie zainstalują w nich zapewne jakiś szpiegowski program monitorujący w czasie rzeczywistym parametry jazdy. W efekcie przy każdym przekroczeniu dozwolonej prędkości kierujący będzie rażony prądem o napięciu 1000 V. A po pięciu próbach przebicia 50 km/h w mieście samochód po prostu będzie eksplodował. W imię bezpieczeństwa.
Pozostaje jeszcze kwestia silnika. No więc plotkarze donoszą, że ma on być elektryczny. A to oznacza, że do jego zasilania potrzebna będzie bateria. Sądząc po tym, ile bez ładowania wytrzymuje mój iPhone, to auto Apple’a będzie wymagało karmienia prądem mniej więcej co 15 minut lub 5 kilometrów. A gdy z bagażnika wyciągniecie dostarczony przez producenta kabel do tankowania energii, okaże się, że nie pasuje on do żadnego gniazdka elektrycznego. To, co dla was będzie głupotą w najczystszej postaci, ludzie z Apple’a nazwą „ochroną własności intelektualnej”.
A tak zupełnie poważnie: pomysł następców Jobsa jest nie tyle nietrafiony, ile śmierdzi śniętą rybą. Już dzisiaj w wielu samochodach urządzenia pokładowe obsługuje się za pomocą tabletów. I nie dotyczy to wcale drogich modeli. Jeździłem przez kilka ostatnich dni citroenem C4 cactusem, który w podstawowej wersji kosztuje raptem 50 tys. zł, a na pokładzie ma kilkucalowy ekran dotykowy sterujący nawigacją, klimatyzacją, ustawieniami auta, audio, telefonem etc. I muszę przyznać, że jest to całkiem wygodne. Oraz widowiskowe. Widowiskowy jest zresztą cały cactus, o czym miałem już okazję napisać kilka miesięcy temu. Wówczas jednak prowadziłem 82-konną wersję benzynową, która była żwawa jak leniwiec w śpiączce. A tym razem w ręce wpadł mi 92-konny diesel z wyższym momentem obrotowym, więc liczyłem na jakościowy skok. Niestety, okazało się, że jest to skok z mostu wprost do wyschniętego koryta rzeki.
Sam silnik może robiłby dobre wrażenie, gdyby nie sprzężona z nim skrzynia. W pierwszej chwili myślałem, że sześciobiegowy automat się zepsuł. Zanim z jedynki wskoczył na dwójkę, zdążyłem wypić kawę, między dwójką a trójką odbyłem rozmowę telefoniczną, a tuż za trójką, ale jeszcze przed czwórką, udałem się na zakupy. W okolicach piątki miałem ochotę strzelić sobie w łeb, a przy szóstce trafiłem do szpitala z objawami ataku serca na tle nerwowym. Z taką szybkością, gracją oraz wdziękiem pracuje ta skrzynia. Jest po prostu okropna. Sprawia wrażenie, jakby zaprojektowali ją ci sami ludzie, którzy w średniowieczu konstruowali zwodzone mosty – założę się, że ma jeszcze drewniane zębatki, a czasu między zmianami biegów nie odmierza procesor, lecz klepsydra. – Nie mogliśmy wstawić nic lepszego, bo to za bardzo podniosłoby cenę auta – wytłumaczono mi w Citroenie. No więc zajrzałem do cennika i okazało się, że oprócz 92-konnego diesla z automatem w ofercie jest jeszcze tańszy 100-konny z manualną skrzynią. Innymi słowy Francuzi zabierają wam osiem koni, sekundę do setki, wsadzają fatalną skrzynię i chcą za to wszystko 2 tys. zł więcej. To tak jakby w sklepie z marynarkami dostępny był model z uciętym lewym rękawem oraz z podwyższoną ceną tylko dlatego, że zamiast guzików ma zamek błyskawiczny.
Nie pozostaje mi nic innego, jak doradzić wam zakup cactusa ze 100-konnym dieslem z manualem. Pod warunkiem że potrzebujecie oszczędnego, zabawnego auta głównie do jazdy po mieście. Bo w trasie znacznie lepiej sprawdzi się tradycyjny model C4 z nowym benzynowym, 130-konnym silnikiem 1.2 ETHP za podobne pieniądze. Jest mniej oryginalny, zamiast tabletu ma typową dla Citroena konsolę środkową z gąszczem przycisków i trochę więcej pali. Ale nie kłuje jak cactus. Nie tylko w oczy.