Po górnikach, rolnikach, nauczycielach, pielęgniarkach, szklarzach, cieślach i pracownikach klubów go-go na Warszawę powinni najechać wszyscy niezadowoleni ze swojego losu właściciele samochodów Porsche (zwanych w środowisku prosiakami). Bo coraz trudniej im związać koniec z końcem. Mój znajomy, który posiada kilkuletni model 911 Carrera 4S, nie dalej jak w ubiegłą sobotę zajechał do serwisu, gdzie wymieniono mu klocki, jakieś końcówki czegoś tam w zawieszeniu oraz przeczyszczono klimatyzację. Gdy usłyszał kwotę, jaką musi za to wszystko zapłacić, przeczyściło jego samego. A na końcu przeczyściło mu konto w banku.
Moim skromnym zdaniem to niedopuszczalne i rząd powinien natychmiast coś z tym zrobić. Skoro dopłaca do traktorów Lamborghini i paliwa do nich, to równie dobrze mógłby dorzucić parę groszy do nowego caymana GT4, przez którego nie mogę spać w nocy. Domagam się również, aby minister transportu partycypował w kosztach jego serwisowania (to dla bezpieczeństwa), a minister finansów – tankowania. No i przydałoby się dofinansowanie do opon, które zamierzam palić na torze, pokonując zakręty w efektownych poślizgach. Bo jak nie, to spalę je pod Kancelarią Prezesa Rady Ministrów. I jeszcze jedna istotna kwestia (już naprawdę kończę) – gdyby przyszedł jakiś kryzys i w związku z tym sprzedaż porsche nagle się załamała, to proszę natychmiast ratować polskie salony i serwisy tej marki. Możemy przyjąć taki mechanizm: gdy cena kilograma modelu Macan spadnie poniżej ceny kilograma żywca (plus dwa zera), rząd przeprowadzi skup interwencyjny aut.
Aha, coś mi się jeszcze przypomniało: jechałem sobie niedawno spokojnie 180 km/h boxsterem przez las, gdy nagle przed maskę wyskoczył mi dzik. Odbiłem w prawo, wpadłem do rowu i uszkodziłem parę elementów. Nie miałem AC, więc teraz mam rachunek z ASO na trzydzieści tysięcy z hakiem i fajnie by było, gdyby ktoś z Wiejskiej-czarodziejskiej go uregulował. Nazwiemy to „rekompensatą za szkody”. Plus, powiedzmy, symboliczne 5 tys. zł za ukatrupienie dzika, który dzięki mnie już nie będzie naprzykrzał się rolnikom.
I już naprawdę ostatnia rzecz: każdemu właścicielowi porsche proszę przelać na konto 15 tys. zł z przeznaczeniem na wyjazd do fińskiego Levi za kołem podbiegunowym, gdzie najlepsi instruktorzy marki pokażą mu i nauczą, jak się jeździ po śniegu i lodzie. Tak się składa, że ja właśnie stamtąd wróciłem i wiem, że to bardzo dobrze zainwestowane pieniądze. Jeżeli macie porsche, koniecznie powinniście wziąć udział w takiej imprezie. Jeżeli nie macie, również powinniście to zrobić. Bo dopiero wtedy zdacie sobie sprawę, co potrafią wasze samochody, i nauczycie się wyciskać z nich wszystko, co najlepsze. Mam być szczery? Jeżeli do tej pory jedynym „wyczynem”, jakiego dokonaliście za kierownicą swojego caymana czy 911, było rozpędzenie się powyżej 250 km/h na autostradowym asfalcie, to – za przeproszeniem – nic nie wiecie o jeżdżeniu sportowym autem. I tylko wydaje się wam, że potraficie to robić. A wiem to, bo jeszcze tydzień temu myślałem dokładnie tak samo.
Zaczęło się od tego, że na torze pokrytym grubą warstwą lodu wcisnąłem gaz w tylnonapędowym caymanie GTS i po 0,00001 sekundy wraz z nim znalazłem się pod taką warstwą śniegu, że poczułem się jak kolumbijski baron narkotykowy. Po 15 minutach odkopano mnie i wówczas człowiek o dźwięcznym nazwisku Winterraiffenschnellaschnellahandehoch udzielił mi kilku cennych wskazówek, z których najważniejsza brzmiała: „Dodajemy gazu, a nie hamujemy!”. Dodajemy gazu (w niemieckich ustach nie brzmiało to zbyt dobrze)? Na lodzie? Na zakrętach? Przecież to idiotyczne! To tak, jakby tonącemu w oceanie doradzić: „Zanurz się głębiej. To na pewno pomoże”. Ale rzeczywiście odpowiednie dawkowanie gazu i kręcenie kierownicą czyniło cuda: po paru minutach przejeżdżałem cały kilkukilometrowy tor liczący kilkanaście zakrętów w tumanach śniegu i kruszonego lodu bryzgającego spod tylnej osi, rozpędzając się momentami do 100 km/h i nie używając ani razu hamulca. Co prawda opony mojego egzemplarza wyposażone były w kolce, co znacząco poprawiało trakcję, ale nie zmieniało to faktu, że porsche oszukiwało prawa fizyki. Po całym dniu to samo, tylko szybciej, robiłem w 570-konnym 911 turbo S. A także w panamerze, a nawet w SUV-ach – macanie i cayenne.
Mam przeczucie, że przez te parę godzin nauczyłem się więcej niż przez poprzednie 15 lat swojego życia. Nie tylko w kwestii prowadzenia auta. Odrobiłem również kilka cennych lekcji fizyki oraz WF-u. Już około południa od kręcenia kierownicą bolały mnie ręce, a tuż po godz. 16 po prostu mi odpadły. Jednocześnie przekonałem się, że kupując porsche, nie nabywa się wyłącznie – jak wielu sądzi – znaczka sugerującego, że spodnie ma się wypchane w kroku odwrotnie proporcjonalnie do portfela. To samochody, w których technologia jest postawiona na poziomie nieosiągalnym dla innych marek.
Być może teraz chcielibyście usłyszeć kilka słów o samych autach. No więc, 911 turbo S jest środkowym palcem Ferdinanda Porschego wystawionym w kierunku Isaaca Newtona. Po prostu drwi ze wszystkich zasad dynamiki, które wymyślił. Ale mimo to nadal nie chciałbym go mieć. Dlaczego? Bo prowadząc je, czułem się jak baletnica z przywiązaną do nogi cegłą – wiedziałem, że mam mnóstwo siły, energii i poruszam się z gracją, ale jednocześnie miałem przeczucie, że coś mi ciąży. W przypadku tego auta otrzymujecie perfekcyjną maszynę do ścigania się. A ja od ścigania wolę zabawę. Tę zaś gwarantuje cayman GTS – lżejszy, tylnonapędowy, idealnie wyważony, zwarty, głośny. Od nieustannego uśmiechania się za jego kierownicą nabawiłem się zakwasów policzków i kącików oczu.
Z zaskoczeniem odkryłem z kolei, że zupełnie nie przypadł mi do gustu macan turbo. Być może dlatego, że już na drugim zakręcie wyleciałem nim w śnieżne pole, a może dlatego, że ma za dużo mocy (wiem, brzmi to równie niedorzecznie, jak „za dużo seksu”). Za to – choć kompletnie się tego nie spodziewałem – szalenie pozytywnie zaskoczył mnie wielki i ciężki cayenne S. SUV, który daje tyle frajdy i jak szalony potrafi jeździć bokami, to prawdziwy fenomen. W dodatku robi to łagodnie i w absolutnym komforcie. Czułem się trochę, jakbym driftował moim domem. I byłem z tego powodu bardzo zadowolony.
Dlatego poważnie rozważam przejście na KRUS i kupienie tego ciągnika z jakimiś rządowo-unijnymi dopłatami. We wniosku będę argumentował, że potrzebuję czegoś do orania pola i walki ze skutkami zimy.