Można iść o zakład, że w pewnych gabinetach w połowie lat 90. temu uknuto plan: z PLL LOT wydzielimy innego przewoźnika i nazwiemy go Eurolotem. Duża państwowa linia będzie wozić Polaków po świecie, mała w Polsce i jej bliskim sąsiedztwie. Przy okazji zmultiplikuje się trochę stanowisk potrzebnych przecież w każdych czasach. Da się je określonym fachowcom, a potem się zobaczy.
„Potem” przyszło teraz. Eurolot, co potwierdza resort skarbu, jest w na tyle złej kondycji finansowej, że zbyt długo bez konkretnego wsparcia nie pożyje. A że konkretnym wsparciem państwo obdarowało już PLL LOT, to dla mniejszej spółki pieniędzy już nie ma. Zresztą, co by na taką pomoc – kolejną dla linii lotniczej – powiedzieli w Europie? Trzeba zatem jakoś ten problem rozwiązać, a jedynym sensownym, choć radykalnym scenariuszem w takiej sytuacji wydaje się kontrolowane bankructwo. Będziemy prawdopodobnie jego świadkami w nadchodzącym roku.
Jedynym powodem, który tę oficjalną biznesową eutanazję może wstrzymać, jest to, co stanęło u podstaw założenia spółki, czyli polityka. Bo ona dość często – nie tylko w polskich warunkach – decyduje o podtrzymywaniu przy życiu przedsięwzięć z góry skazanych na porażkę. A z takim od lat mamy tu do czynienia.