Prezes polskiej części amerykańskiego giganta zaproponował centrali odważną strategię. Dostał zgodę i zalał rynek tanimi modelami fordów. Sprzedaż samochodów poszła w górę.
Adam Kołodziejczyk, prezes Ford Polska, zarzucił sieci na klientów Chevroleta. Choć nad łowy przedkłada golfa i nurkowanie, to wszyscy, którzy go znają, wiedzą, że konkurencji nie będzie łatwo mu w tym przeszkodzić. Już na samym starcie wytrącił wszystkim z ręki argumenty, bo niemiłosiernie obniżył ceny. Najmniejszy z gamy Forda model Ka można teraz kupić w cenie poniżej 30 tys. zł. Tak tanio nie było nigdy.
Kołodziejczyk mówi, że klienci w Polsce są podzieleni na dwie grupy. Pierwsza, najliczniejsza, to firmy, które kupują 60 proc. samochodów osobowych. Pozostałe auta trafiają do klientów indywidualnych, ale ci są podzieleni na kolejne dwie grupy. Pierwsza kupuje samochody drogie, druga tanie. Tych ostatnich udanie przyciągał przez lata Chevrolet.
– Skoro koncern wypadł z gry, postanowiliśmy przejąć ich klientów. I pierwsze starcie wygraliśmy, ale na pewno przed nami niejedna potyczka z konkurentami – przyznaje Kołodziejczyk.
Jak twierdzi, teraz najważniejsze jest, by utrzymać już zdobyty przyczółek. A to trudne zadanie. Grupa klientów, którzy kupowali chevrolety, jest dość specyficzna.
– Ci ludzie mają dokładnie odliczone i przygotowane do zakupu pieniądze. Na pewno nie zapłacą więcej za samochód, a tym bardziej nie dadzą się namówić na kredyt – ocenia.
Między innymi dlatego Ford musiał obniżyć ceny Ka i Fiesty, dwóch modeli, które pozwoliły przejąć mu schedę po Chevrolecie. Kołodziejczyk mówi, że w tym roku sprzedał już tysiąc tych samochodów, podczas gdy rok temu prawie wcale.
Gdy zaproponował ten ruch, amerykańska centrala nie wahała się ani chwili. Wiedzieli, że jak Kołodziejczyk coś obieca, na pewno mu się uda. Tak było 14 lat temu, gdy przyszli do niego i zaproponowali mu pracę. Już wtedy był jednym z ważniejszych menedżerów na polskim rynku motoryzacyjnym. Zaczynał pracę w latach 80., sprzedając dla jednego z japońskich domów handlowych toyoty do Polski. Auta trafiały wtedy jeszcze do Peweksu. Potem tworzył polską spółkę Toyoty, w której pracował 10 lat. Dużym zaskoczeniem było jego odejście z firmy w 2000 r.
– O Japończykach złego słowa nie powiem. Po prostu zapragnąłem czegoś innego – wspomina.
Tym niemniej z perspektywy kolejnej dziesiątki lat przepracowanych w Fordzie na pewno do Toyoty by nie wrócił. Choć tego wprost nie mówi, to w japońskiej korporacji zawsze bolało go to, że był „gajdzinem”, czyli cudzoziemcem (w dodatku białym, długonosym), który nie wszystko może wiedzieć.
W Fordzie jest inaczej. – Jak się podejmujesz czegoś, to robisz i jesteś za to odpowiedzialny. Do tego masz absolutny dostęp do informacji – mówi.
Za co jest ceniony przez innych? – Niezwykle analityczny umysł. Zna rynek od podszewki, bo to jeden z trzech najważniejszych menedżerów, którzy budowali polski rynek motoryzacyjny – podkreśla Wojciech Drzewiecki, szef Instytutu Samar.
Kołodziejczyk to zapalony golfista. Ale także jeździ na rowerze i nurkuje. W związku z tą pasją w branży ukuło się już powiedzenie znanego publicysty Jarosława Iwaszkiewicza, że im bardziej Adam Kołodziejczyk jest na dnie, tym jest wyżej. On sam żartuje, że kilkadziesiąt metrów pod wodą jest tak cicho i pięknie, że nawet posłów nie słychać. A to ich właśnie obwinia w dużej mierze za szarą strefę, która panuje w handlu samochodami używanymi oraz częściami do nich na niespotykaną w Europie skalę. A to główne zmartwienie sprzedawców nowych samochodów w Polsce.