Jeszcze tydzień #zostanwdomu i usunę swoje konto na Facebooku. Ludzie z nudów najwyraźniej fiksują, a że gabinety psychoanalityków są zamknięte, to terapię urządzają sobie na kozetce u Marka Zuckerberga.
/>
Od znajomej, która przez ostatnie 10 lat absolutnie niczego nie wrzuciła na FB, wczoraj dowiedziałem się, że bardzo żałuje, że została dyrektorem finansowym. Bo jej prawdziwym przeznaczeniem jest – jak wynika z gwiazd – bycie księżniczką Xeną. Inna koleżanka codziennie pokazuje zdjęcie kafelków łazienkowych. I twierdzi, że jedne udają marmur, inne granit, jeszcze inne sekwoję kanadyjską w przekroju poprzecznym. Dla mnie to po prostu kafelki, jakie możecie kupić w najbliższym markecie budowlanym, ale najwyraźniej jej zdaniem to odpowiednik „Śniadania wioślarzy” Auguste’a Renoira.
Facetom, którzy do serca wzięli sobie #zostanwdomu, odbija jeszcze bardziej. Kumpel zamieścił półtoragodzinną relację live z czyszczenia swoich starych tenisówek. Nie to jednak jest najlepsze. Znacznie bardziej niż sam pomysł i jego realizacja zdumiało mnie 30 obserwatorów, którzy wytrwali z tym wybitym dziełem polskiego kina dokumentalnego do samego końca. A ten nastąpił dokładnie 15 milisekund po tym, jak w tle dało się słyszeć kobiecy głos, przypominający trochę ryczenie jaguara: „Marian, co Ty ku…a robisz w tej piwnicy już drugą godzinę? Miałeś iść po Renoira do budowlanego!”.
Najgorszym z możliwych przypadków są jednak ludzie, którzy dotychczas niczego nie publikowali w internecie oraz nigdy nie pili alkoholu, a teraz zaczęli robić jedno i drugie. Jednocześnie. W efekcie pewien znajomy ze studiów postanowił wyjawić, że gdy się denerwuje, to się zamienia w jaguara. Ewentualnie skorpiona. Dziwne, bo gdy my piliśmy tanie wino w akademiku, on siedział w kącie i przypominał raczej przestraszone pisklę strusia.
Żarty żartami, ale jeśli to wszystko za chwilę się nie skończy, to serwisy społecznościowe staną się jednym wielkim zakładem psychiatrycznym online. Jeszcze kilka tygodni, a nikt nie wyjdzie z domu taki, jaki do niego wszedł. Każdy będzie kimś innymi. Nie zawsze lepszym.
A teraz przejdźmy do samochodu, którym jeździłem w styczniu tego roku, ale jakoś nie miałem jeszcze okazji o nim napisać. Dotarło do mnie, że ma sporo wspólnego z obecną sytuacją. Bo nazywa się Cupra i został siłą odizolowany od Seata. Mówiąc krótko, jakiś Alejandro i Carlos wpadli na pomysł, że od teraz usportowione seaty nie będą nazywały się seatami, tylko cuprami. Argumentują, że w ten sposób chcą dać światu do zrozumienia, że cupry są już tak zarąbiste, że mogą oderwać się od maminego cyca i żyć własnym życiem. Rozumiecie? To trochę tak, jakbyście wy pewnego dnia doszli do wniosku, że wasz syn jest taki wspaniały, że nie będzie już miał na imię Piotrek, tylko Halina, i ma się wyprowadzić z domu. Osobiście uważałem, że to idiotyczny pomysł, ale przecież Hiszpanie zatrudniają mnóstwo ludzi w dziale marketingu, którzy za takie koncepcje zgarniają kupę szmalu. Pełen nadziei udałem się zatem na spotkanie z modelem Cupra Ateca.
Dziś już jestem mądrzejszy i mogę z ręką na sercu powiedzieć wam, że na pierwszy rzut oka Cupra Ateca różni się od Seata Ateca tym, że wydrapano z widocznych miejsc (grilla, klapy bagażnika i kierownicy) znaczki Seata i w to miejsce wstawiono nowe logo, które przypomina samca pająka, któremu zaraz po kopulacji niezadowolona samica odgryzła głowę. Oczywiście wprawne oko zauważy też parę sportowych akcentów, jak duże felgi, spojlery, nakładki czy podwójny układ wydechowy. Ale nie oszukujmy się – to nadal Seat! Przecież ja w sportowych butach i bluzie nadal nazywałbym się Łukaszem Bąkiem, a nie Usainem Boltem.
W środku Cupra Ateca to… zgadliście, Seat Ateca z paroma akcentami sportowymi, np. w postaci doskonałych, ultrawygodnych foteli ze świetnym trzymaniem bocznym. Jest też dużo przestrzeni, bardziej i mniej przydatnych bajerów, komfortu, ciszy. Natomiast ewidentnie zaoszczędzono parę eurocentów na materiałach wykończeniowych, które są gorsze niż w bliźniaczych volkswagenie tiguanie czy skodzie qukuryq, kuraq czy jakoś tak. No i sporo do życzenia pozostawiają multimedia – trochę tak, jakbyście na izolacji musieli przebywać z pierwszą generacją iPhone’a z kiepską grafiką, małym ekranem i 3G zamiast LTE.
/>
To, co w Cuprze Ateca najcenniejsze, ukryto przed wzrokiem. Mowa o dwulitrowym silniku generującym 300 koni, napędzie na cztery koła i dwusprzęgłowej skrzyni DSG o siedmiu przełożeniach. Ten zestaw, udoskonalony już w wielu innych modelach z grupy Volkswagena, współpracuje ze sobą harmonijnie jak poszczególne sekcje orkiestry filharmoników wiedeńskich. Nie wkrada się tu nawet odrobina fałszu czy nietaktu. Jest szybko (tylko 5,2 s do setki i maksymalnie 250 km/h), pewnie, zdecydowanie, bez cienia zawahania. Do tego układ wydechowy przyjemnie warczy, ale nie tak, żeby dzieci siedzące w fotelikach na tylnej kanapie popuściły ze strachu.
Minęły prawie trzy miesiące od testu tego samochodu, a ja wciąż dobrze go pamiętam. Jednak nie dlatego, że pokonywał zakręty w tumanach dymu z opon, przy okazji plując ogniem i brutalnie obchodząc się z moim kręgosłupem. Nie, to nie ten typ wozu. Zapamiętałem go, bo mimo dużej mocy i imponujących osiągów, był spokojnym, zrównoważonym autem do jazdy na co dzień. Innymi słowy, był po prostu szybkim seatem atecą. Normalnym wozem dla normalnych ludzi, którzy czasami chcieliby po prostu przed czasem dojechać na miejsce i żeby po drodze auto nie zryło im psychiki. Natomiast ktoś, kto wpadł na pomysł stworzenia w tym celu osobnej marki Cupra, najwyraźniej zbyt dużo czasu spędził w izolacji.