Wszelkiej maści konkursy na najlepszy samochód to najgłupsza rzecz pod słońcem. Są pozbawione sensu, niewiarygodne iniech was ręka boska broni, by sugerować się nimi przy wyborze auta dla siebie. Ito niezależnie od tego, czy wyboru dokonuje jury składające się zfachowców, czy czytelnicy ikierowcy danej gazety bądź serwisu internetowego.
W pierwszym przypadku dziennikarze pochylają się nad każdym samochodem, mierzą go dokładnie za pomocą linijek, stoperów i laboratoryjnych fiolek, jeżdżą nim po torze, przyglądają się zużyciu paliwa, pukają w plastik na desce rozdzielczej, kopią w oponę, a potem cmokają, wzdychają i sapią. A następnie wszystkie swoje spostrzeżenia wrzucają w tabelkę Exela, maszyna losująca zostaje uruchomiona i ogłoszają wyniki. Ich zdaniem wóz nr 1 zasługuje na 835,7 pkt w 1000-punktowej skali, wóz nr 2 zdobywa 824,5 pkt, zaś nr 3 – 823,9 pkt. Człowiek, który sypia z kolektorem dolotowym wydał wyrok. Strzelają korki od czegoś musującego, na stołach lądują koreczki z goudą i połóweczką pomidorka cherry, a redakcja wręcza przedstawicielowi zwycięskiej marki wazon lub przycisk do papieru oraz antyramę z Ikei z umieszczonym w niej dyplomem o takiej jakości, jakby został wydrukowany na kasie fiskalnej.
Są też konkursy, w których głos decydujący mają sami czytelnicy. Ci widzieli samochód wyłącznie na zdjęciu wielkości paznokcia, nigdy nie obejrzeli go na żywo, tym bardziej się nim nie przejechali, a czasami nawet nie potrafią wymówić jego nazwy. Ale to przecież nie jest żadną przeszkodą! Oddają głos, bo marzą o wygraniu jakiejś fajnej nagrody, jaką organizator przewidział dla wszystkich uczestników. Najczęściej jest to voucher na parówkę z Orlenu, ewentualnie komplet zapasowych bezpieczników z Obi.
I tak 50 razy w roku pomnożone przez kilkanaście kategorii. Bo musicie wiedzieć, że w polskich konkursach nie ma czegoś takiego jak zwyczajny „samochód roku”. Każda redakcja chce się podlizać jak największej liczby importerów, więc przyznaje wyróżnienia dla najlepszego auta rodzinnego, najlepszego auta sportowego, najlepszego auta miejskiego, najładniejszego auta, auta z najokrąglejszymi oponami, auta z najlepiej wyprofilowaną dźwignią kierunkowskazów, auta z najdokładniej wykonanym ściegiem na przeszyciu fotela pasażera etc. W ten sposób nagrodę udało się zdobyć nawet mitsubishi eclipse cross, które zostało – uwaga, uwaga! – idealnym autem na co dzień „Playboya”. Poważnie. To tak, jakby za idealny ubiór dla panny młodej uznać kostium Wielkiego Ptaka z Ulicy Sezamkowej. To po prostu śmieszne.
Swoją drogą, dziwię się, że jeszcze nikt nie wpadł na pomysł, by wnieść do tych wszystkich konkursów nieco radości i życia. Wystarczy odrobina fantazji i odwagi, by stworzyć zupełnie nowe i ciekawe kategorie. Na przykład samochód, za którym nie chcesz stanąć na skrzyżowaniu. Tutaj eclipse cross miałby realne szanse na zwycięstwo, choć jednocześnie miałby też godnego rywala – hondę civic. Oba auta z tej perspektywy wyglądają, jakby zostały zaprojektowane przez grupę pięciolatków, przy czym każdy z nich robił co innego, a potem złożono to wszystko do kupy, nie oglądając się na efekt. A co powiecie na kategorię „Auto dla ludzi, którzy nie interesują się samochodami”? Przecież to samograj. Znam mnóstwo osób, które nie potrafią poprawnie wypowiedzieć słowa „renault”, ale potrzebują auta. Do pracy, na zakupy, wakacje, żeby odwozić dzieci do szkoły albo wyłącznie dlatego, że żona grozi im rozwodem. Przychodzą wówczas do mnie z pytaniem, co kupić, ja im szczerze doradzam i tłumaczę. A potem oni idą i kupują toyotę. Albo volvo. Przy czym ja nie polecałem im żadnej z tych marek.
Prawda jest taka, że każdy z nas oczekuje od samochodu zupełnie czego innego. Dla jednego liczy się wygląd, dla drugiego prowadzenie, dla trzeciego oszczędność, a czwartego interesowało będzie wyłącznie to, czy maska się nie wgniecie, gdy posadzi na niej koleżankę. Są jednak również tacy, którzy nie mają sprecyzowanych oczekiwań i nie potrafią podjąć decyzji. I to właśnie oni najczęściej kończą swoją podróż po salonach w toyocie albo volvo. Znam człowieka, który najpierw włóczył się w poszukiwaniu ideału po różnych Audi, BMW i Mercedesach, a wylądował ostatecznie u Szwedów. Gdy go zapytałem dlaczego, odpowiedział, że tam było jakoś tak… normalnie. Prosto, schludnie, jasno, czysto, naturalnie, bez zbędnej ostentacji. Jak u niego w domu i w życiu. I to go przekonało.
Jeździłem niedawno modelem V60 Cross Country i muszę przyznać, że pod paroma względami daleko mu do konkurentów z klasy premium. Na przykład zawieszenie jest moim zdaniem zdecydowanie zbyt miękko zestrojone, a układ kierowniczy trochę niedopracowany. Przez to wóz nie prowadzi się tak pewnie jak produkty niemieckie, szczególnie przy wyższych prędkościach. Z kolei zużycie paliwa mogłoby być nieco niższe, a fotel kierowcy powinien mieć szerszy zakres regulacji góra-dół.
/>
Sęk w tym, że wszystko to, na co zwróciłem uwagę ja, z waszego punktu widzenia może być kompletnie nieistotne. Docenicie za to wyciszenie, doskonałą jakość materiałów i solidność ich montażu, a także wysoki komfort, jaki oferuje volvo V60 CC. Nade wszystko będziecie jednak urzeczeni tym, jak mało jest efekciarskie, a jak bardzo efektowne. Nie spotkacie tu mieniących się kolorami tęczy błyskotek znanych z nowych modeli BMW i Mercedesa. Spodoba wam się to, jak umiejętnie połączono elegancję i luksus z dyskrecją i subtelnością. Nikt nie robi tego tak dobrze, jak Szwedzi. A ma to znaczenie przede wszystkim wtedy, gdy liczycie się ze zdaniem innych. Kupcie sobie dowolne bmw za 250 tys. zł, a zaczną rozpowiadać po mieście, że handlujecie dopalaczami i kręcicie lody na VAT. Kupcie V60 CC za podobne pieniądze, a uznają was za cudownego męża, wspaniałego ojca, uczciwego podatnika i będą zwracali się do was „panie doktorze”, ewentualnie „panie dyrektorze”. Takie jest właśnie volvo. I jest jedna kategoria, w której na pewno zawsze byłoby na podium: „Samochód godny zaufania”. Do tego, żeby wydać taki werdykt, nie potrzeba ani powoływać jury, ani robić konkursu z nagrodami. Wystarczy porozmawiać z ludźmi, którzy faktycznie kupili volvo.