Kilka tygodni temu prezes Volvo oświadczył, że od 2020 r. prędkość maksymalna wszystkich nowych samochodów tej marki zostanie elektronicznie ograniczona do 180 km/h. I się zaczęło. Najwięksi rodzimi fachowcy w tej branży, niekwestionowane autorytety w dziedzinie wszystkiego co ma cztery koła i jednocześnie tęgie umysły inżynierskie, których horyzont myślenia kończy się na sworzniu wahacza poprzecznego, natychmiast wydały wyrok: to bardzo zły pomysł. Volvo straci klientów.
/>
180 km/h to na prostej i pustej autostradzie mało, 30 lat temu auta jeździły szybciej, a przecież nowe technologie pozwalają na o wiele więcej, być może Szwedzi po prostu nie potrafią zrobić dobrego samochodu zdolnego rozwinąć większą prędkość etc. Lament i oburzenie co najmniej takie, jakby rząd wprowadził ograniczenie spożycia wódki do 0,7 litra dziennie na osobę. Przecież tak się nie da żyć! To niehumanitarne!
Przykro mi bardzo, ale ja mam na ten temat zupełnie inne zdanie. Jako miłośnik wszystkiego, co mocne i szybkie, rozumiem decyzję Volvo. Po pierwsze, podjęło męską decyzję, że na przekór modzie polegającej na dodawaniu kolejnych koni i km/h do osiągów aut, pojedzie pod prąd. Po drugie, już kilka lat temu Szwedzi zapowiedzieli, że zrobią wszystko co w ich mocy, by już w 2020 r. nikt nie zginął w ich nowym aucie – ograniczenie do 180 km/h ma w tym pomóc. I ja to szanuję zdecydowanie bardziej niż zapowiedź w rodzaju: „W przyszłym roku nasze kombi będzie można zamówić w wersji osiągającej 300 km/h. PS: Udanej podróży na tamten świat dla całej waszej rodziny!”. Po trzecie, Volvo ma jeszcze markę Polestar, którą rozwija, i śmiem przypuszczać, że w jej przypadku obędzie się bez nakładania elektronicznych kagańców na prędkościomierz. Po czwarte – pewne jest, że kaganiec z nowego volvo też będzie można ściągnąć. Jeżeli nie zrobi tego ASO za dodatkową opłatą, ogarnie to 10-letni syn waszych sąsiadów za pomocą tabletu.
I wreszcie po piąte – przyznajcie sami, ile razy w ostatnim czasie wyprzedziło was na drodze jakieś nowe volvo? Kiedy jechaliście autostradą 140 km/h i nagle obok was przeleciało S90 czy V60 z taką prędkością, że pozostała po nim tylko smuga kondensacyjna? No właśnie… Mam przeczucie graniczące z pewnością, że 99 proc. klientów, którzy w ciągu minionych 3–4 lat kupili auto szwedzkiej marki, przekroczyło 180 km/h wyłącznie na pokładzie airbusa A320, którym lecieli na wakacje. Pozostały 1 proc. to dziennikarze motoryzacyjni, którzy dostali te auta do testów.
Dlatego jestem pewien, że gdyby zapytać obecnych właścicieli nowszych volvo, ewentualnie ludzi, którzy rozważają ich zakup, co sądzą o pomyśle Håkana Samuelssona, wzruszyliby tylko beznamiętnie ramionami i wrócili do swoich zajęć – operacji wyrostka, wyliczania dochodu netto przypadającego na akcjonariusza jednostki dominującej lub przygotowywania papierów rozwodowych dla pary gejów. Bo prawda jest taka, że nikt, kto lubi gnać samochodem, nie decyduje się na volvo. Tacy ludzie idą głównie do BMW, może do Audi, czasami do Mercedesa. A jeżeli prócz potrzeby prędkości mają jeszcze głowę na karku i wór pieniędzy, to pędzą do Porsche. Bo to jego wozy najbardziej się nadają do szybkiej jazdy. I nie chodzi w tym wypadku o ich moc, przyspieszenie czy prędkość maksymalną.
Od lat uważam, że prędkość maksymalna danego auta to nie liczba, którą producent wpisał w katalogu z danymi technicznymi, tylko taka, przy której czujecie, że macie pełną kontrolę nad samochodem. I nie wymaga to od was wysiłku, nie powoduje stresu, nie pocicie się jak w saunie i nie trzymacie kierownicy kurczowo, jakby to była poręcz balkonu, z którego zwisacie. Gdy tylko dociera do was, że to nie wy kierujecie samochodem, lecz on zaczyna kierować wami, ewentualnie żyć własnym życiem, to znaczy, że przekroczyliście granicę – swoich możliwości, możliwości auta i zdrowego rozsądku. W przypadku mitsubishi space stara jest to mniej więcej 150 km/h, dla dawnego chryslera 300C było to ok. 100 km/h, większość współczesnych SUV-ów całkiem nieźle ogarnia prędkości z zakresu 160–180 km/h, natomiast limuzyny klasy premium (te bez znaczków AMG czy M) spokojnie i przewidywalnie prowadzą się przy 200 km/h. Jeżeli zaś chodzi o porsche, to wydaje mi się, że coś takiego jak „prędkość graniczna” nie istnieje. Mówię to z perspektywy osoby, która spędziła kilka dni z panamerą sport turismo GTS.
Nie znajduję słów, które w choć niewielkim stopniu są w stanie opisać to, jak prowadzi się to auto. Jak perfekcyjny ma układ kierowniczy, zawieszenie i układ napędowy. Jak jest szybkie, zdecydowane i agresywne, choć jednocześnie pozbawione jakiejkolwiek nerwowości i nieprzewidywalności. Choć wóz nie należy do wagi piórkowej (sauté 2100 kg), to zmienia kierunek jazdy z lekkością i wdziękiem ważki manewrującej między trzcinami tuż nad taflą jeziora. Czyste dane techniczne – 460 koni, przyspieszenie do setki w 4,1 s i maksymalne 289 km/h, tak naprawdę nie mówią o panamerze GTS niczego. Jej prawdziwa moc i szybkość to dzieło geniuszy, którzy dopracowywali zawieszenie i układ kierowniczy. I być może nie byłbym tak bardzo zaskoczony, gdybyśmy mówili o sportowym 911. Ale tutaj mamy przecież mierzące ponad 5 m „kombi” z wystarczającą ilością miejsca dla czterech dorosłych pasażerów (i niewystarczającą dla piątego, siedzącego pośrodku tylnej kanapy) plus 510 litrów na bagaże. Uważacie, że mercedes E63 AMG, audi RS6 czy bmw M5 to rodzinne supersportowe wozy? Być może. Ale panamera w bezpośrednim starciu ściera je na pył. Nie mówię tu jednak o wyścigu na torze, tylko o codziennym życiu – gdy chcecie jechać szybko, ale przy tym wypocząć. Kiedy potrzebujecie nie tylko mocy, ale też poczucia bezpieczeństwa i stabilności. Porsche daje tego najwięcej, robi to najlepiej i najbardziej wyjątkowo. Lecz to nie znaczy, że jest doskonałe.
Pierwsza rzecz, jakiej mu brakuje, to porządne wyciszenie. Szumy powietrza opływającego nadwozie są – biorąc pod uwagę klasę i cenę auta – nie do przyjęcia. Nie pomaga nawet genialne audio Burmestera – czułem się, jakbym jednocześnie słuchał muzyki i suszył sobie włosy, których nie mam. Przecież współczesne kompakty są dużo lepiej dopracowane pod tym względem. Może zatrudnicie kogoś z Kii, kto wam pomoże rozwiązać ten problem?
Druga rzecz, która mnie trochę boli, to te trzy litery: GTS. Dawniej tak oznaczano absolutnie najlepsze moim zdaniem wersje porsche – jeszcze nie te najszybsze, ale już nie te podstawowe. W hierarchii zawsze znajdowały się gdzieś po środku, ale wyróżniały się jedną rzeczą – pozostawały wolnossące, co nadawało im wyjątkowego charakteru. Ich spontaniczność w rozwijaniu mocy, zamiłowanie do wysokich obrotów, a przede wszystkim wspaniały, naturalny, mechaniczny dźwięk silnika i wydechu były jak koncert hardrockowego bandu, podczas którego nastolatki rzucają na scenę swoje majtki. A ja czułem się na tym wydarzeniu wokalistą. Nowa panamera GTS już taka niestety nie jest. Nadal ma 8 cylindrów, ale ma też turbosprężarkę. I jest bardziej jak koncert Bon Joviego.
Żebyśmy się dobrze zrozumieli – silnik sam w sobie jest świetny, ale po prostu brakuje mu charakteru dawnych GTS-ów. Niemniej jednak jestem pewien, że dla 99 proc. tych, którzy wybiorą panamerę, nie będzie to miało żadnego znaczenia. Dokładnie w taki sam sposób, w jaki prędkość nie ma znaczenia dla klientów Volvo.