Kilka dni temu jakaś tam komisja w Parlamencie Europejskim zdecydowała, że od 2020 r. wszystkie nowe samochody mają być seryjnie wyposażone wsystem ostrzegania przed zmianą pasa ruchu, monitorowania zmęczenia kierowcy, czarną skrzynkę, czujniki ciśnienia woponach i ogranicznik prędkości. Wszystkich oczywiście zainteresował wyłącznie ten ostatni – ogranicznik.
Zaczął się lament, płacz izgrzytanie zębami. Kierowcy zaczęli rwać sobie resztki włosów zgłowy, amedia zlewa iprawa zgodnie uznały, że to „skrajnie niebezpieczne”, „zamach na naszą wolność”, „igranie zludzkim życiem” oraz „ograniczenie swobód obywatelskich”.
Jeśli dobrze pomyśleć, to… dokładnie to samo można powiedzieć o pasach bezpieczeństwa. Obowiązek ich zapinania to głupota w najczystszej postaci. I czemu mam przejeżdżać przez skrzyżowanie wyłącznie na zielonym? Przecież czerwone nadaje się do tego równie dobrze. Mam jeździć na oponach z głębokim bieżnikiem? A cmoknijcie mnie, będę jeździł na takich, jakie akurat znajdę na szrocie, choćby druty z nich wystawały.
A teraz chciałbym publicznie oświadczyć, że ja, człowiek, który w ubiegłym tygodniu prowadził na niemieckiej autostradzie bentleya bentaygę z prędkością 290 km/h (całkowicie legalnie), nie mam absolutnie nic przeciwko temu, żeby w samochodach seryjnie montować ograniczniki prędkości. Bo wiem, jak one działają. Otóż nie działają.
Zacznijmy od tego, że coś takiego zawsze można wyłączyć jednym przyciskiem. Zawsze! I żaden z producentów nie pozwoli sobie na to, by to zmienić, bo w ten sposób sam siebie skazałby na śmierć. Dotyczy to nawet Mitsubishi, którego space star w ogóle nie ma czegoś takiego jak układ kierowniczy, rozpędza się do 100 km/h od marca do maja i generalnie bardziej przypomina wózek zbieracza złomu niż pełnowartościowe auto. Po drugie – czego by nie mówić o ludziach z Brukseli – nie mają oni IQ na poziomie mchu leśnego i wiedzą, że zablokowanie maksymalnej prędkości auta, powiedzmy na 90 km/h na zwykłej drodze, może być katastrofalne w skutkach. Kiedy? Na przykład gdy będziecie wyprzedzać litewskiego TIR-a jadącego 89 km/h. Możliwe, że po kwadransie, gdy będziecie już w połowie jego naczepy, z przeciwka wyskoczy wam gość w 20-letnim bmw 328i, który też ma założony ogranicznik. Ale zupełnie inny – na procesy myślowe zachodzące w jego mózgu. Na szczęście urzędnicy unijni o tym wiedzą, podobnie jak producenci samochodów. Dlatego w takiej sytuacji zawsze będziecie mogli wbić pedał gazu w podłogę i pojedziecie, ile fabryka dała. Może zaświecą się jakieś kontrolki na desce rozdzielczej, coś zapiszczy, a fotel zacznie wibrować, ale uciekniecie przed niszczycielską mocą starego 328i.
Z drugiej strony inteligentny ogranicznik prędkości to fantastyczny wynalazek. Ostatnio jeździłem audi Q8, które miało aktywny tempomat, samo utrzymywało się na swoim pasie ruchu, rozpoznawało znaki drogowe itd. Już nie tylko nie musiałem trzymać kierownicy i naciskać hamulca i gazu, ale nawet zwracać uwagi na ograniczenia. Serio. Samochód sam zwalniał do 50 km/h w terenie zabudowanym, potem przyspieszał do 90 km/h, a gdy na autostradzie przy 130 km/h postanowiłem pojechać trochę szybciej, zapytał grzecznie, czy na pewno chcę to zrobić. Oczywiście, że chciałem. Jesteśmy już w Niemczech i jest całkowicie pusto. A właśnie, serio myślicie, że Niemcy pozwoliliby na to, żeby jakaś nędzna Bruksela mówiła im, jak żyć? Od dziesięcioleci bronią ograniczeń prędkości na własnych autostradach niczym smok cnoty królewny, skutecznie odpierając ataki przeróżnych „rycerzy porządku i bezpieczeństwa”. I nieprędko dadzą sobie odciąć głowę.
Wracając do systemów wspomagających jazdę – z ust wielu dziennikarzy motoryzacyjnych usłyszycie, że tylko psują one radość z jazdy samochodem. Równie dobrze można by powiedzieć, że elektroniczne sterowanie piekarnikiem psuje smak lasagne. Albo że z powodu cyfrowego aparatu w waszym smartfonie fatalnie się rozmawia. Jedno z drugim nie ma kompletnie nic wspólnego. Rzeczywistość jest taka, że współczesne samochody potrafią prowadzić się praktycznie same, dając wam wytchnienie, a kiedy trzeba – będziecie mieć tyle frajdy z prowadzenia, że endorfina rozsadzi wam slipy. Absolutnym mistrzem w takim godzeniu przyjemnego z pożytecznym jest Porsche.
W ubiegłym tygodniu miałem okazję pojeździć nowym macanem. No dobra, „nowym” to lekkie nadużycie, bo samochód tak naprawdę przeszedł głębszy lifting. I to dopiero po sześciu latach od rozpoczęcia produkcji. W czasie, gdy inni producenci potrafią zaprezentować trzy zupełnie nowe generacje tego samego modelu, Porsche postanowiło pogrzebać trochę przy lampach, wstawić nowe multimedia i dodać kilka wesołych kolorów do palety lakierów. To już wszystko. I ja to całkowicie rozumiem. Bo prawda jest taka, że w przypadku macana s więcej można było zepsuć niż poprawić.
Od momentu pojawienia się na rynku w 2013 r. to najlepiej jeżdżący SUV świata. Nie da się słowami opisać tego, z jaką lekkością, przewidywalnością i jednocześnie agresją wchodzi w zakręty. Ale i tak spróbuję to zrobić. Przed łukiem wydaje się wam, że nacieracie na niego ze zdecydowanie za dużą prędkością, ale mimo to jakaś chora część waszego mózgu każe trzymać gaz w podłodze i dać się wykazać 354 koniom. Po sekundzie, gdy jesteście już za łukiem, zastanawiacie się, gdzie tu jest przycisk dezaktywujący prawa fizyki i kto go wcisnął. Następny zakręt postanawiacie przejechać jeszcze szybciej, ze zdumieniem odkrywając, że nie istnieje tu coś takiego jak podsterowność, nerwowość czy granice przyczepności. I tak przepalacie cały bak paliwa, kręcąc z podziwem głową i jednocześnie odczuwając mrowienie w różnych zakamarkach ciała. Kąciki waszych ust przez cały ten czas stykają się ze sobą gdzieś w okolicy potylicy i zaczynacie rozumieć, jakie uczucia targają waszą małą córeczką, gdy zabieracie ją do sklepu zoologicznego i pozwalacie wybrać królika miniaturkę.
Z drugiej strony, przy spokojnej jeździe autostradą, macan s pozostaje komfortowy i relaksujący. Wydech milknie, zawieszenie staje się sprężyste, powierzacie kierowanie aktywnemu tempomatowi adaptacyjnemu, włączacie ulubioną muzykę i jedyne, na czym musicie się skupić, to kolano waszej pasażerki. Ewentualnie pasażera. Ale nawet w takich idyllicznych warunkach nie odstępuje was myśl, że siedzicie w absolutnie wyjątkowym wozie. Niezbyt przestronnym, z beznadziejną nawigacją, ale za to cudownym pod względem charakteru. Nawet gdy prowadzicie go delikatnie i czule, nie możecie oprzeć się wrażeniu, że prowokująco szepcze wam do ucha: „No weź, zdejmij mi blokadę i złammy razem trochę ograniczeń”. Pozuje na grzecznego, a jest bardzo grzeszny. I za to go uwielbiam.