W ubiegłym roku w Warszawie wybrano nowego prezydenta. Mimo że dwaj główni kandydaci różnili się pod wieloma względami, w jednej kwestii się zgadzali: infrastruktura transportowa w stolicy musi się poprawić. I przerzucali się pomysłami, jak to rozwiązać: nowe mosty, nowe linie metra, nowe drogi, wyborczą gwiazdkę z nieba i jeszcze więcej, aby choć trochę poprawić dojazdy do pracy.
Według najnowszego badania przeprowadzonego w 2013 r. przeciętny Polak spędził nieco ponad godzinę, jadąc do pracy i z powrotem. Istnieją pewne systematyczne różnice. Mężczyźni dojeżdżają częściej i dłużej niż kobiety. W miastach zabiera to więcej czasu niż w obszarach wiejskich. Niechlubnie wyróżnia się Mazowsze. Tu dojazd do i z pracy zajmuje średnio 1,5 godziny dziennie (wpływa na to takżę fakt, że np. dystans pomiędzy domem a pracą jest większy w obszarach mocniej zurbanizowanych). Nie zmienia to faktu, że jeśli policzymy różnicę w czasie potrzebnym na dostanie się do centrum miasta w godzinach szczytu w porównaniu do pozostałych godzin, dostaniemy 20 „bonusowych” minut w korkach. Może dla kogoś to niewiele, ale w ciągu roku nazbiera się ok. dwóch pełnych tygodni pracy. Albo tyle, ile przeciętny polski pracownik poświęca na aktywność fizyczną.
Choć nikt nie lubi marnować czasu w korkach, robimy to regularnie. Dlaczego? O znaczeniu infrastruktury świadczy udokumentowane przez władze miejskie zmniejszenie wykorzystania mostów po inauguracji drugiej linii metra w Warszawie. A z ekonomicznego punktu widzenia efektywność równowagi na rynku pracy, w której wszyscy stoimy w korkach, jest co najmniej wątpliwa. Inwestycje w stołeczną infrastrukturę od czasu wejścia do UE były wystarczające, by zachować czas dojazdu pomimo ogromnego rozwoju gospodarczego miast. Czas dojazdu do pracy w latach 2003 i 2013 wzrósł tylko o kilka minut. Ale nie były wystarczające, by korki zmniejszyć, co sugeruje, że potrzebne są też działania, które ograniczają popyt na korzystanie z niektórych dróg w określonych godzinach.