To był pracowity rok. Dlatego najbardziej doceniłem w nim samochody, które dają wytchnienie. Pozwalają zrelaksować się nawet wtedy, gdy siedzi się za ich kierownicą.
Choć jedynym sportem, jaki sam regularnie i z satysfakcją uprawiam, jest dźwiganie kieliszka z winem do ust, to szanuję tych, którzy są naprawdę aktywni fizycznie. Bo wiem, że to wymaga samodyscypliny i twardego charakteru. Ja w swoim życiu tylko raz wybrałem się na siłownię. I nie wspominam tego dobrze. Gdy zapytałem jakiegoś człowieka, który wyglądał, jakby połknął betonowy krąg od studni, na jakim urządzeniu powinienem ćwiczyć, żeby podobać się kobietom, zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów i odparł: „Ty to tylko na bankomacie”. I to byłoby na tyle.
Ale chyba jestem wyjątkiem, sądząc po tym, ilu ludzi obecnie biega, jeździ na rowerze, chodzi na fitness, jogę, pilates albo pływa. I bardzo dobrze, bo to oznacza, że w przyszłości w szpitalach będzie mnóstwo pustych łóżek, a lekarze w przychodniach zamiast wystawiać L4, będą eksperymentowali z medyczną marihuaną. Wysiłek fizyczny uczyni nas zdrowymi i zadowolonymi z życia. Tak bardzo, że jedyne, o czym będziemy myśleć na łożu śmierci, to nowa limitowana seria butów New Balance. Wysportowani i pełni energii będziemy mogli sobie w spokoju skonać na odrę, z powodu smogu albo z wycieńczenia spowodowanego gigantycznym ociepleniem klimatu.
O ile rozumiem potrzebę uprawiania sportu, o tyle kompletnie nie kumam szumu, jaki wiele osób wokół tego robi. Uważają, że poranna przebieżka wokół domu to wydarzenie na miarę lotu za sterami myśliwca F-16 albo randki z Milą Kunis – natychmiast należy się tym pochwalić na FB, obowiązkowo załączając zdjęcie spoconej pachy. A przy okazji także smart watcha wartego tyle co kawalerka, bezprzewodowych słuchawek, butów z najnowszej kolekcji, obcisłych gaci, starannie ogolonej brody, modnych okularów itd. Bo dzisiaj bieganie nie polega na ruszaniu nogami, tylko portfelem. Oraz na blokowaniu połowy miasta. Wiecie, co mam na myśli? Tak, te cholernie całe, pół- i ćwierćmaratony. Umówiliście się z teściową, że w niedzielę o 13.00 wpadniecie do niej na obiad, po czym okazuje się, że akurat tego dnia zamknięto osiem dzielnic. Tylko dlatego, że w 1,5-milionowym mieście kilkaset osób poczuło chęć pobiegania sobie między blokami i przy okazji oddania moczu pod czyimś balkonem. A miejski ratusz i policja natychmiast postanowili im pomóc w realizacji planów. Musicie zatem objechać to święto truchtania, zahaczając o sąsiednie województwo, co powoduje, że wchodzicie do mieszkania teściowej spóźnieni o jakieś trzy godziny. Chyba nie muszę wam tłumaczyć, jakie to niesie za sobą zagrożenia.
Obawiam się, że obecna moda na uprawianie sportu w wielu aspektach niesie za sobą więcej szkód niż pożytku. Ludzie, którzy biegają albo jeżdżą rowerami, czują się lepsi od tych, którzy tego nie robią. W wiosenno-letnie weekendy nie można dostać się samochodem do centrum miasta. Za każdym rogiem czai się rowerzysta gotów urwać wam lusterko, a następnie wytoczyć proces. A sąsiadka każe wam ściszać telewizor, bo nie może osiągnąć pranajamy.
Jakby tego było mało, nawet producenci samochodów doszli do wniosku, że powinni naprężyć muskuły i okazać tężyznę fizyczną. Sprowadza się to do tego, że w ostatnim czasie z zamiłowaniem dodają do nazw swoich samochodów przydomek „sport”. W ten sposób chcą podkreślić, że ich auta to coś więcej niż zlepek blachy, gumy i plastiku. Że są szybsze, lepiej się prowadzą, gwarantują doznania rodem z torów wyścigowych i idealnie wpisują się w aktywny tryb życia, jaki prowadzicie. Ich zdaniem wzbogacenie nazwy auta o słowo „sport” ma spowodować, że zapragniecie go mieć. Bo dzięki temu, jadąc przez centrum Bydgoszczy, będziecie się czuli, jakbyście uczestniczyli w Grand Prix Monte Carlo. Albo w maratonie PZU.
Przykro mi bardzo, ale to bzdura. Dlaczego? Żeby się tego dowiedzieć, idźcie do salonu Opla i poproście o jazdę testową astrą sports tourer. Gwarantuję, że po przejechaniu 10 m podstawową wersją tego samochodu dojdziecie do wniosku, że jest energiczna jak żółw leżący na grzbiecie. Podobnie jest w przypadku toyoty auris touring sports kombi – równie dobrze w marketach budowlanych można by sprzedawać „Sports Taczki”. To jednak i tak nic w porównaniu z golfem sportsvanem. Widzicie tę nazwę w jakiejś reklamie i dochodzicie do wniosku, że nareszcie znaleźliście idealny samochód dla rodziny – przestronny i bezpieczny, a wam dający frajdę z prowadzenia. Natychmiast podrywacie się z fotela, wybiegacie z domu w kapciach, pędzicie do salonu VW, a gdy już jesteście na miejscu, okazuje się, że pod maską auta pracuje 85 kucyków. Nie żartuję. Podstawowy Sports van ma motor napędzający golarkę elektryczną i jest wolniejszy niż kolekcjoner złomu pchający wózek. Owszem, możecie dopłacić 30 tys. zł i mieć najmocniejszą w ofercie wersję 150-konną, ale na Boga, to nadal nie jest sportowy wóz.
Nie rozumiem, dlaczego wszystkim producentom nagle tak bardzo zaczęło zależeć na tym, by ich samochody uchodziły za sportowe, a prawie nikt już nie chce, by jego produkty nazywano komfortowymi. Przecież gdy rano jedziecie do pracy, to nie zależy wam na tym, byście złamali sobie kręgosłup na osiedlowym progu zwalniającym. Ani na tym, żebyście doznawali przeciążeń rzędu 3G w trakcie poszukiwania miejsca do zaparkowania pod Biedronką. Tak więc lepszy rezultat Toyota, Opel czy Volkswagen odniosłyby, dorzucając do nazw swoich modeli określenie „comfort”. Golf comfortvan – przecież to i miłe dla ucha, i zachęcające, a przede wszystkim prawdziwe.
Prawda jest taka, że 99 proc. z nas na co dzień oczekuje od auta wygody, ciszy i spokoju. Tego, że odizoluje nas ono od zewnętrznego świata, korków, spalin innych aut, hałasów ulicy i ukoi nasze nerwy. Tak się składa, że w ciągu tego roku jeździłem kilkoma samochodami, które były pod tym względem wybitne i zapadły mi w pamięć. Oto one.

AUDI A6/A7 – Witamy na pokładzie promu kosmicznego

Jeszcze niedawno wydawało się, że Audi ma spory problem ze znalezieniem własnej tożsamości. Było trochę jak dzieciak, którego jeden kumpel (Mercedes) poszedł w prawo, a drugi (BMW) w lewo. A ono zostało pośrodku i nie bardzo wiedziało, co ze sobą zrobić. Grzebało paluchem w ziemi, szukając swojego „ja”. I najwyraźniej je znalazło. W końcu pojechało własną ścieżką, której na imię technologia. Efekt? Wciskacie na kierownicy przycisk, mówicie „Chce mi się siku”, a nawigacja automatycznie szuka najbliższego parkingu lub stacji, na której znajduje się toaleta. Albo włączacie autonomiczny tryb jazdy, a samochód omija nawet zepsutą ciężarówkę stojącą na poboczu. Tylne lampy to dzieło sztuki, zaś dwa responsywne ekrany, z poziomu których obsługuje się wszystkie pokładowe urządzenia, zaprojektowane zostały w przyszłości. Do tego fenomenalne wyciszenie i nieprawdopodobny komfort jazdy. Oraz skrzynia biegów, której zaprogramowanie Audi powierzyło chyba małpom. Chcecie ruszyć, więc przestawiacie nogę z pedału hamulca na pedał gazu i... skrzynia zastanawia się: „Czego on chce? Kawy? Gazety? Nie, chyba powinnam ruszyć. No dobra. To trzy, dwa, jeden… PEŁNA MOOOOOOCCCC!!!!”. Tak wygląda każdy start tym samochodem (przynajmniej z motorem Diesla). Przez pierwszą chwilę nie dzieje się nic, a potem dzieje się wszystko. I to bez względu na to, który tryb jazdy wybierzecie.
LEXUS ES 300H / DGP

LEXUS ES 300H – Omotenashi*

Zawsze lubiłem lexusy za to, że nie próbują udawać czegoś, czym nie są. Gdy marka powstawała 30 lat temu, przed jej inżynierami postawiono jasny cel – to ma być drogowy odpowiednik wanny wypełnionej ciepłą wodą z solami morskimi. I tak zostało do dzisiaj. Gdybym musiał określić nowego ES 300h tylko jednym słowem, to powiedziałbym, że jest relaksujący. Wsiadacie do niego, zatrzaskujecie za sobą drzwi i zapominacie o wszystkim, co zostało po drugiej stronie. Wykonanie, wygoda foteli, przestronność, audio, materiały wykończeniowe, wyciszenie wnętrza – wszystko w tym samochodzie zostało zrobione z myślą o ludziach, dla których znacznie ważniejsze od tego, jak szybko dojadą na miejsce, jest to, w jakim stylu to zrobią. Oraz ile misiów polarnych przy okazji ocalą. Napęd hybrydowy zmodernizowano tak, że rzeczywiste średnie spalanie przy ekonomicznej jeździe zamyka się w 5–6 litrach benzyny.
*japońska gościnność, która wyraża się przede wszystkim w cieple, zrozumieniu i szacunku
RR PHANTOM / DGP

RR PHANTOM – Sir, czy Meghan może usiąść ze mną z przodu?

Przyznaję, że przez długie lata kompletnie nie rozumiałem fenomenu Rolls-Royce’a. A jeszcze bardziej nie rozumiałem ludzi, którzy dochodzą do wniosku, że muszą sobie postawić na podjeździe barak na kołach, który zamiast deski rozdzielczej ma meblościankę. W dodatku z małymi dziurkami po kornikach. Rollsy kojarzyły mi się wyłącznie z tweedową marynarką, molami, kamiennym kominkiem i strzelaniem do kaczek. Ale po kilku chwilach spędzonych w towarzystwie najnowszego phantoma autentycznie pomyślałem, że mógłbym nim jeździć codziennie. Bez sensu jest pisanie o tym, co ma, a czego nie ma, jak i z czego jest zrobiony, czy jak jeździ – równie dobrze można by próbować opisać, jak wygląda Duch Święty. Tego po prostu nie da się zrobić przy użyciu słów. Trzeba to poczuć. Nowy phantom we wspaniały sposób łączy tradycję z najnowszymi zdobyczami techniki. Wyrywa się absolutnie wszystkim znanym motoryzacyjnym schematom i nie można z niczym go porównać. A nie, przepraszam, jednak można. Jest jak Pałac Buckingham, do którego Meghan Markle wniosła zupełnie nową jakość i estetykę.
KIA CEED / DGP

KIA CEED – Golfa i spółkę aż zapiekło

Jestem pełen podziwu dla tego, jakie postępy robią Koreańczycy. O ile poprzednie wcielenia ich auta jechały w ogonku całego kompaktowego peletonu i miały opinię tańszego zamiennika europejskich modeli, to najnowsza generacja… Cóż, gdybym obecnie miał kupić sobie hatchbacka, to poważnie wziąłbym pod uwagę ceeda. Podoba mi się to, jak dobrze i praktycznie ma zrobione wnętrze, jakich materiałów użyto do jego wykonania, a przede wszystkim to, jak jeździ. To pierwszy na rynku kompakt z drugim stopniem autonomicznej jazdy – zdejmujecie nogę z gazu, a auto samo utrzymuje się na swoim pasie ruchu, hamuje, przyspiesza itp. W korku możecie czytać gazetę bez obaw, że coś się stanie. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Kia kupiła po kilka sztuk golfów, focusów i astr, rozebrała je na części, a następnie z każdego wzięła to, co najlepsze. Efekt jest taki, że jeżeli potrzebujecie niedrogiego, porządnego, przestronnego samochodu do jazdy na co dzień, to już nie musicie biegać po salonach – walcie prosto do najbliższego dealera Kii. Tylko nie oczekujcie, że zobaczycie coś oryginalnego. Akurat ostatnią rzeczą, jaką można powiedzieć o ceedzie, jest to, że chwyta za serce.
HONDA NSX / DGP

HONDA NSX – Chodźmy się zabawić

507 KM, niecałe 3 sekundy do setki, maksymalnie 305 km/h, trzy motory elektryczne, centralnie umieszczony doładowany silnik spalinowy, ceramiczne hamulce, dwa miejsca w środku i bagażnik o pojemności kosmetyczki. Przyznaję – to ani trochę nie brzmi jak wóz do jazdy na co dzień. Ale NSX w nieprawdopodobny sposób łączy komfort z osiągami godnymi rasowego supercara. W normalnym użytkowaniu jest cichy, spokojny, łagodny i bardzo oszczędny. Ale gdy tylko ustawicie pokrętło w tryb „race” i wciśniecie pedał gazu w podłogę, mózg eksploduje wam od przypływu adrenaliny i endorfin. Owszem, w dzisiejszych czasach niemal każda firma produkuje mocne i drogie samochody, w których można ustawiać twardość amortyzatorów, głośność wydechu, szybkość działania skrzyni biegów itp. Ale nawet w najbardziej komfortowych ustawieniach nie pozostawiają one wątpliwości, że stworzone zostały z myślą o tym, by spuścić wam manto na torze. W NSX jest inaczej – w codziennym użytkowaniu jeździ jak civic. W dodatku łatwo się do niego wsiada i z niego wysiada. Ma radio, nawigację i wycieraczki przedniej szyby działające bez zarzutu nawet powyżej 200 km/h. I napęd na cztery koła, który przyda się, gdy postanowicie szybko dostać się zimą na alpejskie stoki. Mówiąc krótko, honda to najlepszy samochód, jakim jeździłem w tym roku. W najbardziej oderwanych od rzeczywistości snach nie spodziewałem się, że coś takiego kiedyś napiszę.