Spodziewałem się, że już w prologu będzie jakieś małe figo fago, tymczasem w tym miejscu autorka podziękowała swojemu mężowi za to, że gotował i sprzątał, podczas gdy ona mogła stukać w klawiaturę. Hmmm… Widzę tu lekką niekonsekwencję. Kobita na piśmie przyznaje, że jej stary to świetny gość, bo robi rosół i szoruje fugi między kafelkami, a następnie przez kilkaset stron stara się dowieść, że – podobno, bo nie czytałem – lepiej jeśli facet nie umie robić rosołu, za to lubi ciągnąć za włosy i dawać klapsy. Ewentualnie będzie gotów oblać kobietę gorącym rosołem, a następnie usunąć resztki makaronu ze wszystkich zakamarków jej ciała. Widelcem.
Naprawdę starałem się przeczytać choćby 10 stron „Pięćdziesięciu twarzy Greya”, ale spasowałem zaraz po tym, jak jakaś dziewczyna przez osiem pierwszych akapitów stała przed lustrem, mówiąc do swojego odbicia „do diaska”. A słowo „wilgotny” padło w tym czasie jakieś 30 razy, przy czym za każdym razem dotyczyło jej dopiero co umytych włosów.