Przyznaję, jakiś czas temu z ciekawości sięgnąłem po światowy bestseller, literacką kamasutrę i biblię milionów nowoczesnych kobiet, czyli książkę pt. „Pięćdziesiąt twarzy Greya”. Zacząłem czytać i… przykro mi bardzo, ale nie przebrnąłem nawet przez pierwszy rozdział. Szczerze mówiąc, to nie bardzo nawet wiem, czy ta książka ma w ogóle jakieś rozdziały – po prostu skończyłem mniej więcej na stronie ósmej, po czym wrzuciłem ją do kominka. Gdy żona zapytała, dlaczego to zrobiłem, odparłem, że akcja za wolno się rozkręcała.
Spodziewałem się, że już w prologu będzie jakieś małe figo fago, tymczasem w tym miejscu autorka podziękowała swojemu mężowi za to, że gotował i sprzątał, podczas gdy ona mogła stukać w klawiaturę. Hmmm… Widzę tu lekką niekonsekwencję. Kobita na piśmie przyznaje, że jej stary to świetny gość, bo robi rosół i szoruje fugi między kafelkami, a następnie przez kilkaset stron stara się dowieść, że – podobno, bo nie czytałem – lepiej jeśli facet nie umie robić rosołu, za to lubi ciągnąć za włosy i dawać klapsy. Ewentualnie będzie gotów oblać kobietę gorącym rosołem, a następnie usunąć resztki makaronu ze wszystkich zakamarków jej ciała. Widelcem.
Naprawdę starałem się przeczytać choćby 10 stron „Pięćdziesięciu twarzy Greya”, ale spasowałem zaraz po tym, jak jakaś dziewczyna przez osiem pierwszych akapitów stała przed lustrem, mówiąc do swojego odbicia „do diaska”. A słowo „wilgotny” padło w tym czasie jakieś 30 razy, przy czym za każdym razem dotyczyło jej dopiero co umytych włosów.
Pozostało
81%
treści
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Powiązane
Reklama