Uznanie kierowcy za pracownika delegowanego uderzy najbardziej w polskich przewoźników, którzy dobrze sobie radzą na europejskim rynku.
W praktyce oznaczałoby to, że kierowca będzie otrzymywać wynagrodzenie równe pensji minimalnej pracownika w kraju, przez który przejeżdża. W przypadku np. sektora budowlanego sprawa jest dość prosta, ponieważ budowlańcy pracują zazwyczaj w jednym miejscu przez dłuższy okres. Natomiast kierowcy w ciągu miesiąca potrafią być w kilku krajach.
Podporządkowanie kierowców regulacjom o delegowaniu wiązałoby się z dużymi utrudnieniami dla sektora. Dlatego firmy przewozowe bardzo ucieszyły się, gdy komisja transportu przegłosowała na początku czerwca wyłączenie spod tych przepisów. Był to niewątpliwie spory sukces polskich europosłów, którym udało się zbudować silną koalicję sprzeciwu wobec takich ograniczeń dla tirów.
Wyłączenie popierają też inne kraje Europy Środkowej jak Bułgaria czy Rumunia oraz kraje peryferyjne jak Hiszpania, Portugalia czy Irlandia.
"Za" są przede wszystkim Francja i kraje Beneluksu. Zrównanie płacy pracowników delegowanych z pracownikami na miejscu to postulat prezydenta Francji Emmanuela Macrona, który nazywa konkurowanie niską płacą dumpingiem socjalnym. Ale dla polskich przewoźników sprawa wygląda inaczej – według nich w ten sposób Francuzi chcą utrudnić funkcjonowanie polskich firm na swoim rynku.
Parlament Europejski powróci do prac nad kwestią zatrudnienia kierowców, która ma być uregulowana w tzw. pakiecie mobilności, na posiedzeniu w lipcu.